Islandia - rowerem na krawędź Europy po raz drugi



I. PROLOG

I znów, jak co roku, nadszedł ten czas. Serce i dusza, żądne przygód, rwą się w nieznany świat. Ciężko jest skupić myśli, które co chwilę wędrują po dalekich krajach. Zew natury - choćbym nie wiem jak się starał nie powstrzymam go, to silniejsze ode mnie.

Dokąd tym razem? Długo o tym myślałem. Byłem już rowerem na Nordkapp i Spitsbergenie, pokonałem najwyższe drogowe przełęcze Europy położone w Alpach, Pirenejach i górach Sierra Nevada, objechałem dookoła Islandię... a właśnie! W 1997 roku po powrocie z wyprawy na "wyspę ognia i lodu" czułem niedosyt. Co prawda dostałem od pogody trochę "w kość", ale wówczas zaledwie "dotknąłem" islandzkiego interioru, i nie udało mi się dotrzeć do najbardziej na zachód wysuniętego punktu Europy... Już wiem!!! Zrobię coś szalonego - rzucę wyzwanie największej pustyni Europy, pokonam wnętrze Islandii najdłuższą i najtrudniejszą do przebycia trasą. Burze piaskowe, piekielnie silne wichry, lodowcowe rzeki bez mostów, liczne piaszczyste odcinki, pola lawy i inne, trudne do przewidzenia niespodzianki - z tym będę się musiał zmierzyć. Ponadto zdobędę upragniony zachodni przylądek Europy. Jeżeli uda mi się zrealizować moje plany i wielkie marzenia, jeżeli "przeżyję" - będę szczęściarzem!

Do sprawy na poważnie zabrałem się 12 lipca. Trochę późno, zważywszy, że tani sezonowy przelot na Islandię trzeba rezerwować 3-4 miesiące przed terminem, a ja chciałem polecieć pod koniec lipca i spędzić na wyspie ok. 4 tygodni. Powiedziałem sobie, że jeżeli nie uda mi się załatwić biletu, to nie ma sprawy, zastosuję "wariant B" tj. pojadę zdobywać na rowerze najwyższe drogowe przełęcze Alp. Udałem się do biura podróży Polonez w Przemyślu, gdzie miłe panie obiecały podzwonić i spróbować coś dla mnie znaleźć. W piątek 13 lipca dowiedziałem się, że jest jeden bilet na 28 lipca, powrót 25 sierpnia - ostatnim samolotem w sezonie. Gdy następnego dnia poszedłem kupić bilet, okazało się, że miejsce zostało już sprzedane. Trudno, w Alpach też jest pięknie. Poprosiłem jeszcze, by panie zgłosiły mnie na listę rezerwową. W sobotę 21 lipca, dla spokoju sumienia, telefonuję bezpośrednio do warszawskiego biura podróży, w którym załatwiano dla mnie bilet. Od kolejnej miłej pani uzyskałem informację, że moja rezerwacja została potwierdzona już kilka dni wcześniej i wczoraj właśnie straciła ona ważność, gdyż minął termin wykupu biletu. Zapomniano jedynie poinformować "moje" biuro w Przemyślu o potwierdzeniu rezerwacji. Typowe. Usłyszałem tylko, że ponieważ nie było w tym mojej winy, spróbują coś z moim "przypadkiem" zrobić, ale bym raczej nie liczył na sukces. No cóż, Alpy to fajne góry. W poniedziałek 23 lipca, w samo południe, zadzwoniła "komórka". "Pańska rezerwacja jest aktualna, ale musi się pan zdecydować i przelać do nas do Warszawy pieniądze za bilet (1432,- zł) w ciągu godziny" - poinformował mnie, oczywiście miły, damski głos. Szybka decyzja - lecę. Na przygotowania zostało mi 4 dni, zdecydowanie za mało, zważywszy na ilość spraw - zawodowych i prywatnych, które musiałem dopilnować. Całe szczęście, że mój rower ekspedycyjny zawsze stoi przygotowany, w każdej chwili gotowy na kolejne wyzwanie. Zapomniałem na ten czas o śnie, i ostatecznie mniej więcej zdążyłem ze wszystkim.

Z dziennika podróży (27.07 - 26.08.2001 r.):
Sobota, 28 lipca

(...) Przed godz. 10, lokalnym pociągiem, docieram na dworzec Berlin Zoo. Pomimo stosunkowo wczesnej pory temperatura przekracza już 30 stopni C. Pakuję bagaż na rower i udaję się na lotnisko Tegel. Prawie całą trasę pokonuję jadąc doskonałymi ścieżkami dla rowerów. Pomarzyć sobie można, że kiedyś i w Polsce takowe się pojawią. Po dojechaniu do lotniska zawracam i jeszcze raz przejeżdżam całą trasę, starając się ją zapamiętać. Gdy za 4 tygodnie wrócę do Berlina będzie ciemna noc, a szybkie dotarcie na dworzec kolejowy może okazać się bardzo ważne, by móc sprawnie wrócić do domu. Gdy ponownie jestem na lotnisku do odlotu pozostaje jeszcze 8 godzin. Strasznie "łamie" mnie spanie (przez ostatnie kilka nocy przygotowywałem się do podróży, a w pociągu również nie zmrużyłem oka), w związku z czym na trawce przed lotniskiem, w cieniu drzewa, ucinam sobie godzinną drzemkę. Tego było mi potrzeba, od razu umysł się rozjaśnił. Do odlotu coraz bliżej. Cały czas intensywnie myślę co zrobić z bagażem, którego mam naprawdę dużo. Bezpłatnie można liniami Icelandair przewieźć 20 kg + 5 kg bagażu podręcznego. Mój majdan waży dobrze ponad 40 kg, a do tego dochodzi jeszcze rower (20 kg). Jak to wszystko "przemycić" do samolotu, z czego ewentualnie zrezygnować i zostawić na lotnisku, czy będą ważyć rower? - takie pytania zaprzątają mi głowę. Ciężka próba przede mną. Raczej nie nastraja optymistycznie fakt, że za każdy kilogram nadbagażu trzeba zapłacić 7 "dolców", których po prostu nie mam. Godzinę przed rozpoczęciem odprawy poznaję bardzo miłą parę z Polski - Kasię Mijal z Giżycka i Radka Stoińskiego z Czerwieńska (serdeczne dzięki za pomoc i zasługi oddane polskiej turystyce rowerowej!), którzy lecą tym samym samolotem. Gawędzimy trochę, opowiadam im o atrakcjach wartych zobaczenia na Islandii. Ustawiamy się w kolejce do odprawy. Co chwilę chodzę patrzeć jak ona przebiega. Każdy z pasażerów kładzie bagaż na taśmę, a przed odprawiającą panią wyświetla się w okienku na ladzie jego waga, którą pani zapisuje na bilecie. Dwukrotnie zdarza się, że bagaż znacznie przekracza dopuszczalny limit i pasażerowie zmuszeni są do zrobienia dopłaty. Nie jest za dobrze! Gdy zbliża się nasza kolej zdarzył się cud - nagle wysiadły komputery. Długą chwilę musimy czekać aż awaria zostanie usunięta i wznowią odprawę. Ponieważ kolejka jest bardzo długa, a do odlotu pozostało już niewiele czasu, miła pani z obsługi musi się spieszyć. Radek kładzie swoje bagaże na taśmę. Pierwsza torba - 16,5 kg - pojechała; druga - 24 kg, leży na taśmie, ale obsługująca pani nie patrzy na wskazania wagi. Proszę szeptem Radka by wziął jedną sztukę mojego bagażu. Wykazuje się refleksem (jak przystało na zawodowego żołnierza) i moja sakwa ląduje na jego torbie. Waga "podskakuje" do 33 kg, ale w tym momencie pani przesuwa taśmę dalej. Jest dobrze! Druga część mojego bagażu spakowana do jednej torby waży 25 kg, ale spiesząca się pani znów nie patrzy na wagę. Informuję ją, że mam jeszcze rower, na co ona jedynie wydaje mi kwitek, prosząc bym go umieścił na rowerze. "Podróżnicze" szczęście i tym razem mnie nie opuściło. Idziemy razem do poczekalni. Przed wejściem musimy poddać się kontroli. Jako bagaż podręczny mam ze sobą jedną sakwę, do której zapakowałem jedzenie i najcięższe rzeczy (waży ponad 12 kg) oraz osobno reklamówkę z wszystkimi filmami foto. Sakwa przejeżdża przez rentgena, za nic w świecie nie chcę jednak oddać do prześwietlenia filmów. Nie przekonują mnie słowa celniczki, że filmom o czułości 100 promieniowanie nie szkodzi. Nie oddam i tyle! Proponuję nawet, że rozpakuję wszystkie filmy (60 sztuk), byle tylko postawić na swoim. W końcu kolega pani celnik prosi bym udał się z nim do innego pomieszczenia, gdzie specjalną, nie promieniującą maszyną, sprawdzają moje filmy. Z radością poddaję się temu zabiegowi. Szczęśliwy idę do poczekalni, gdzie są już moi znajomi. Czas oczekiwania na odlot umilamy sobie popijając zabrany przeze mnie na rozgrzewkę czterdziestoprocentowy krupnik - za szczęśliwe przejście przez odprawę, za powodzenie ekspedycji, za przychylność islandzkiej aury... (...)



II. WYSPA OGNIA I LODU

Potężne wybuchy pary wydostającej się z sykiem z głębi ziemi, kolorowe, bulgocące pod stopami kałuże gotującego się błota, wszechobecny zapach siarki... Niewypowiedzianie piękny świat lodowców, góry lodowe przeglądające się w nieruchomej tafli wody niczym w zwierciadle, szukające potwierdzenia dla swej urody... Zapraszam w podróż po wyspie ognia i lodu.

Niedziela, 29 lipca

Pięć minut po północy samolot ląduje w deszczowym i zimnym (+8 stopni C) Keflaviku. Przeżywam lekki szok termiczny - w Berlinie było trzydzieści stopni C więcej. Przed pójściem po bagaż prawie cały swój majątek tj. 100 USD i 100 DEM (40 DEM zostawiłem sobie na powrót z Berlina) zamieniam w kantorze na korony islandzkie, których otrzymuję w zamian 14.200,-. Ależ jestem bogaty (przeciętne miesięczne wynagrodzenie na Islandii to ok. 150.000,- koron). Po odebraniu bagażu i roweru wychodzę przed zadaszony budynek lotniska, gdzie już kilku innych rowerzystów przygotowuje swoje maszyny do drogi. Jest ciemna noc i pada ulewny deszcz. Biorę się za pompowanie kół i przepakowanie bagażu. Rozkładam cały majdan na kartonowych pudłach i przystępuję do pracy. Po jakimś czasie kładę się na chwilę by odpocząć i zasypiam. Po godzinie budzi mnie przenikliwe zimno. Jestem wyraźnie niewyspany i przemęczony ostatnim tygodniem przygotowań do podróży. Kończę pakowanie, myję się w lotniskowej toalecie i gdy zaczyna świtać ruszam na podbój Islandii , jako ostatni z kilkunastu rowerzystów, którzy przylecieli "moim" samolotem. Przed odjazdem jeden bidon napełniam wodą, a do drugiego przelewam zawartość opróżnionej do połowy na lotnisku w Berlinie butelki krupniku, która już nie zmieściła mi się do sakw. Jadę szeroką, błyszczącą od deszczu asfaltówką. Przestało padać, niebo pokryte jest gęstą zasłoną chmur. Ruch na drodze znikomy, co nie dziwi zważywszy na bardzo wczesny, niedzielny poranek. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów skręcam na drogę prowadzącą do Grindavik. Przejeżdżam obok Błękitnej Laguny - wspaniałego naturalnego basenu z gorącą wodą, będącej jedną z najbardziej znanych islandzkich atrakcji. Kąpiel w niej zostawiam sobie jednak na zakończenie wyprawy. Niech to będzie nagroda za trud zmagań z Islandią, za zrealizowanie planów, za to, że uda mi się... przeżyć. Fotografuję trochę jej otoczenie, głównie znajdującą się tu elektrownię geotermalną, która pracuje pełną mocą, wypuszczając ze stalowych kominów gęste obłoki białej pary. Czysta ekologia. Za Grindavik kończy się asfalt. Wjeżdżam na typową islandzką drogę, pełną dziur i żwirowatego piasku, gdzie często trafia się "tarka" czyli silne pofałdowanie nawierzchni, po której jazda rowerem to trudny do wyobrażenia koszmar. Trzeba wykazać się bardzo dużą odpornością psychiczną by przez dłuższy czas znosić coś takiego. A gdy dodatkowo wiąże się to z jazdą w deszczu i walką z przeciwnym wiatrem... Brrrrrrrr! Co chwilę muszę pokonywać krótkie, ale bardzo strome podjazdy, po których jest z kolei stromo w dół. Nawierzchnia drogi nie pozwala ani na moment na rozluźnienie uwagi. Woda skończyła mi się jeszcze w Grindavik. Mając nadzieję na napotkanie po drodze jakiegoś strumienia nie zadbałem wcześniej o uzupełnienie zapasów i teraz mam mały problem. Chlupotanie złocistego krupniku w drugim bidonie dodatkowo drażni zmysły. Spragniony decyduję się na jeden, później drugi łyk, z czasem już regularnie "pociągając" z rowerowej butli. Po każdym takim łyku fala przyjemnego ciepła rozlewa się po ciele. Świat pojaśniał, fatalna nawierzchnia drogi i bardzo strome podjazdy nie są już problemem. Z czasem deszcz i zimno przestają mi przeszkadzać, stając się mało istotnym elementem tutejszego krajobrazu. Gdy zbliżam się do Krysuvik i miejsca, gdzie mogę nabrać wodę ze źródełka, bidon jest już pusty, a ja wyraźnie czuję na sobie wpływ jego zawartości. Z jednej strony "łyknąłem" sporą dawkę optymizmu, z drugiej zaś jeszcze bardziej osłabiłem i tak już wyczerpany organizm. Coś mi się wydaje, że się lekko "nabombiłem". Starając się utrzymać prosty tor jazdy docieram do obszaru geotermalnego Krysuvik. Jestem skrajnie wyczerpany, przemoczony, mam dreszcze i ledwo trzymam się na nogach. Nie mam siły na zwiedzanie więc pierwsze co robię, to "wcinam" dwa snickersy i idę na chwilę do toalety - jedynego tu pomieszczenia, by chwilę odpocząć, z dala od wiatru i deszczu. Ogarnia mnie totalne zniechęcenie. Mam już dość tej wyprawy pomimo, że jeszcze na dobre się nie zaczęła. Co ja robię na tym końcu świata, gdzie pogoda jest wybitnie dla masochistów?! Jakoś udaje mi się przetrwać te ciężkie chwile. Z doświadczenia wiem, że gdy teraz będę silny, gdy przeżyję pierwszy dzień, to aura mi to wynagrodzi, że później będzie lepiej, a cała wyprawa zakończy się sukcesem. W końcu dochodzę do siebie i idę obejrzeć bulgoczącą, pachnącą siarką ziemię. Dookoła tego obszaru poprowadzono ścieżkę, która umożliwia dokładne przyjrzenie się "gorącym zjawiskom". W jednym miejscu drewniany pomost niemal styka się z gotującą się masą, wywołując u spacerowiczów dreszczyk emocji. Szkoda, że nie zagląda tu dzisiaj słońce, gdyż jest bajecznie kolorowo. Różne odcienie zieleni i czerwonego, popiel, żółty, brąz - to tylko niektóre z występujących tu barw. Zewsząd dobiega "diabelski" bulgot. Po obejrzeniu tych dziwów i krótkim odpoczynku ruszam w dalszą drogę. (...)

Poniedziałek, 30 lipca

(...) Prom zmierza w kierunku Wysp Westmana. Pogoda nie nastraja optymistycznie - jest pochmurno, temp. +12 stopni C. Po niespełna 3 godzinach rejsu przypływam na wyspy, do Vestmanaeyjar, ostatnie 15 minut płynąc przy ogromnych skalnych ścianach, na których znajdują się ptasie kolonie. Po zejściu na brzeg jadę stromymi ulicami w górę, chcąc obejrzeć to jedyne na wyspach miasto z wysoka. Pogoda nieco się poprawiła. Wspaniale prezentują się kolorowe domki na tle szarozielonych skał i czarnej lawy. Przejeżdżam obok dróżki prowadzącej na wulkan Eldfell. Kilometr dalej skręcam na łąkę i po chwili oczom moim ukazuje się zapierający dech widok - ogromne pole zastygłej lawy, następnie pas morza, dwie małe wysepki, a wszystko "zamyka" ląd Islandii, nad którym góruje błyszczący lodowiec. Na łące jest dużo miejsca na biwak. W razie potrzeby przywiozę z miasteczka trochę wody i zanocuję tu. W drodze powrotnej podjeżdżam pod wulkan Eldfell, zostawiam rower i na skróty, po stromym zboczu, wspinam się na jego szczyt. Z góry roztacza się zachwycająca panorama we wszystkich kierunkach. Bardzo wieje, ale dzięki temu rozdmuchało chmury i świeci słońce! Robię dużo zdjęć w tej krainie kontrastów. Czerwone zbocza wulkanu, turkusowa toń wody, zielone łąki porośnięte bujną trawą, żółte kwiaty, czarna lawa, wielobarwne domki, a nad wszystkim błękit nieba z białymi chmurkami. Cudo, warto było zadać sobie trud by się tu znaleźć. Z góry świetnie widać, jak lawa atakowała miasto. To właśnie Eldfell w marcu 1973 roku "erupnął" i o mały włos nie zniszczył całej osady. Lawa zatrzymała się tuż przy porcie, niszcząc wiele domów na swojej drodze. Strażacy przez kilka dni ofiarnie polewali ją wodą, nie chcąc dopuścić do zalania portu, co równałoby się z końcem osady. Właśnie port, dostęp do morza, czyni sensownym zamieszkiwanie wyspy przez ludzi. Po zejściu z wulkanu jadę w dół, asfaltową drogą prowadzącą przez czarne pole lawy. Mijam miejsce, gdzie postawiono silnik od pompy, która w 1973 r. non stop przez kilka dni dostarczała wodę do polewania gorącej lawy. Często można tu ujrzeć obeliski z tabliczkami o treści: "w tym miejscu, 16 metrów pod lawą stał ..." i tutaj wymieniane są różne nazwy budynków, nierzadko o wartości historycznej, które kiedyś wiele znaczyły dla tutejszego społeczeństwa. Jadąc stromo w dół przejeżdżam obok skansenu, w którym stoi jeden dom i mały drewniany kościół. Lawa zatrzymała się dosłownie kilka metrów przed nimi, kończąc w tym miejscu dzieło zniszczenia. Muszę przyznać, że widok ogromnej, przewyższającej kościółek czarnej ściany lawy, czającej się tuż za nim, robi wrażenie. Przy końcu skansenu odkrywam ukryty wśród lawy stolik z widokiem na morze. Czysto, schludnie, kosz na śmieci, wystrzyżona trawka - czegóż chcieć więcej. Tutaj postanawiam spędzić noc. Gotuję sobie podwójną zupkę chińską, popijam herbatą. Jest zimno, ręce szybko kostnieją. Przykrywam rower garażem z folii, a sam szykuję sobie legowisko obok, na trawie. Postanowiłem dzisiaj nie rozbijać namiotu, zadowalając się goretexowym workiem biwakowym, do którego wchodzę wraz z materacem i śpiworem. Jest już po godz. 23, gdy układam się do snu, obserwując jak w spokojnej zatoce ścielą się ostatnie promienie światła.

Środa, 1 sierpnia

Właśnie spełnił się jeden z moich snów - oto leżę sobie w namiocie rozbitym na szczycie wodospadu Gullfoss ("Złoty wodospad"), mając widok na kanion i spadającą do niego z hukiem dolną kaskadę wodospadu. O takim biwaku marzyłem, kiedy przeglądałem w domu fotografie i albumy o Islandii. Cały dzisiejszy dzień chcę spędzić tu, przy wodospadzie oraz zwiedzając oddalony o 9 km słynny obszar gejzerów. I fotografować, dużo fotografować. Już na początek dnia urządzam sobie małą sesję zdjęciową korzystając z tego, że od czasu do czasu zagląda do mnie słońce. Później jem sztandarowy podczas wypraw posiłek - zupkę chińską (dlaczego mówi się na nią "chińska", skoro jest produkowana w Wietnamie?), której smak zawsze będzie kojarzył mi się z wyprawą, przygodą, z czymś naprawdę przyjemnym (nie rozumiem dlaczego mój kumpel Baltazar nazywa ją "Zemstą Wietkongu"). Zwijam namiot i udaję się w dół wodospadu, by i tam trochę "popstrykać". Niezwykłe piękno dwóch wielkich kaskad, po których spływa lodowcowa woda wtłaczana z hukiem do wąskiego i głębokiego kanionu, robi ogromne wrażenie. Gdy zza chmur wyjrzy słońce, krajobraz w jednej chwili robi się wręcz nierealny. Błyszczą mokre skały, pojawiają się intensywnie kolorowe tęcze, wodny pył, który jest niemal wszędzie, złoci się odbijając słońce we wszystkich kierunkach. Podczas eksperymentów fotograficznych podchodzi do mnie kilka osób prosząc bym im pozwolił zrobić sobie zdjęcia z rowerem. Już nie pierwszy raz moja obładowana maszyna wywołuje żywe zainteresowanie. Do gejzerów docieram bardzo szybko, gdyż droga niemal cały czas prowadzi w dół. Na kipiącym wrzącą wodą i buchającym gorącą parą obszarze znów "psuję" wiele klatek filmu. Fotografuję Geysir ("Wielki Gejzer"), który w wyniku ostatniego trzęsienia ziemi, po latach uśpienia, znów nieco ożył, a który w latach swej świetności tryskał na wysokość ponad 100 metrów. Od jego nazwy wzięło się określenie na wszystkie tego typu zjawiska (jest to chyba jedyne islandzkie słowo, które stało się powszechne na całym świecie). W pobliżu znajduje się inny gejzer - Strokkur , strzelający gorącą wodą co 10 minut na ponad 20 metrów w górę, będący jedną z największych atrakcji Islandii. W otworze o średnicy ok. 1 m. powoli podnosi się woda, następnie tworzy się biało-niebieski "bąbel", przez który przebija się gorące powietrze i gejzer z głośnym sykiem strzela w niebo słupem wody otoczonym obłokiem pary, wywołując u widzów okrzyki zachwytu. Ten "oddech" ziemi sprowadza tu wielu turystów z całego świata. Żałuję tylko, że aura niezbyt mnie rozpieszcza, sprowadzając co jakiś czas z zachmurzonego nieba delikatny deszcz. Ale w końcu to Islandia, i mogło, a nawet powinno być dużo gorzej. (...)

Piątek, 3 sierpnia

Noc spędziłem w znajdującej się tuż przy drodze ... jaskini. Na piaszczystym podłożu rozłożyłem folię-garaż, a na to położyłem materac i śpiwór. Na tak przygotowanym legowisku wspaniale się wyspałem, w ciszy i spokoju. Z dala od dokuczliwie szumiącego wichru i siąpiącego deszczu.

O godz. 8 rano jestem już na drodze. Dookoła wszystko jaśnieje słonecznym światłem. Po 12 km docieram do pięknego wodospadu Skogafoss , zlewającego się z wysokości ponad 60 m. Wspaniały, okraszony tęczami spektakl przyrody, którego długo nie zapomnę. Spędzam tu sporo czasu, pogoda dzisiaj wyjątkowo dopisuje. Później, na znajdującym się u stóp wodospadu kempingu, przygotowuję sobie co nieco do jedzenia. Syty, osłonięty od chłodnego wiatru drewnianą budą delektuję się upalnym słońcem. Rzadka to okazja na Islandii. Obserwuję, jak z kempingu leniwie zwija się dwóch rowerzystów. Gdy przechodzą obok mnie nawiązujemy rozmowę. Od "Mister Italiano" słyszę: "Oj mamy wielki problem przyjacielu. W jednym rowerze pękły dwie szprychy w tylnym kole, od strony wielotrybu, a my nie mamy ani kluczy, ani innych narzędzi. Dwa dni tu już czekamy na jakąś pomoc, bez powodzenia...". Duża doza nonszalancji - typowe dla "południowców". Nie wyobrażam sobie, jak można wybrać się na Islandię bez "małego warsztatu" w sakwach. Przez następne 10 minut moi rozmówcy patrzą oniemiali jak usuwam awarię, wymieniając szprychy na nowe. Tak szczęśliwą twarz, jaka pojawiła się po chwili przede mną, ostatni raz widziałem u mojego 2,5 letniego synka, gdy kupiłem mu nowe autko. "Gracjom" nie było końca. Koledzy po fachu zapakowali się z rowerami do kursowego autobusu, którym mieli dotrzeć do Parku Narodowego Skaftafell, ja zaś po pół godzinie ruszam w drogę, kierując się wciąż na wschód, do kolejnej atrakcji na mojej trasie - okazałego klifu Dyrholaey. (...)

Sobota, 4 sierpnia

Już po raz kolejny nic nie robię sobie z budzika i wstaję "po swojemu", tym razem tuż po godz. 7.00. Mam jeszcze żywo przed oczami poprzedni wieczór, gdy tuż przed snem, leżąc w worku biwakowym na klifie Dyrholaey, podziwiałem przecudowny zachód słońca. Oprawą dla tego zjawiska była wspaniała muzyka natury - szum morza. Gdy wyglądam ze śpiwora oczom moim ukazuje się słoneczny świat. W pewnej chwili pomyślałem sobie, że jakby przyszło mi w nocy do głowy, aby się przewracać z boku na bok, to do 300-metrowego urwiska mam całe 5 metrów. I właśnie w tym momencie zza jego krawędzi wyjrzała do mnie pocieszna główka... maskonura. Chwilę popatrzył i - jak sama nazwa wskazuje - dał "maską" nura w przepaść. Po wygramoleniu się z legowiska podchodzę na krawędź urwiska i ... oczom nie wierzę. Na całej ścianie, gdzie okiem sięgnąć, siedzą tysiące maskonurów. A dałbym głowę, że jeszcze wczoraj ich tam nie było. Zwijam majdan, po niedługim czasie przybywają tu pierwsi turyści. Przez następne 2 godziny fotografuję te pocieszne ptaki, będące swoistym skrzyżowaniem pingwina z papugą. "Ptaszydała" te dają podejść do siebie bardzo blisko, stanowiąc wdzięczny temat dla ludzi z aparatami. I pomyśleć, że ich mięso to miejscowy przysmak. (...)

Niedziela, 5 sierpnia

No i po ładnej pogodzie. Obudziłem się przed godz. 6 i wyjrzałem z namiotu. Świat otula mgła gęsta jak mleko, delikatny wiaterek niesie krople deszczu. Jestem zawiedziony, gdyż właśnie dziś planowałem dotrzeć nad lodową lagunę Jökulsarlon, do magicznego miejsca, które jest dla mnie atrakcją nr 1 na Islandii. To tutaj lodowiec cieli się "rodząc" do jeziora lodowe góry, które następnie spływają do oceanu. Przed czteroma laty, gdy byłem na wyspie ognia i lodu pierwszy raz, 3 dni spędziłem nad laguną, w deszczu i mgle, oglądając jedynie mały skrawek tego pięknego świata. Ujrzeć Jökulsarlon w pełnym słońcu - to był dla mnie najsilniejszy impuls by odwiedzić Islandię ponownie. Postanawiam jeszcze trochę pospać, przy takiej pogodzie i tak nie ma się gdzie spieszyć. Na dobre zaczynam działać przed godz. 8. Gorący kubek, kawka, pół marsa - poranna uczta. Pakuję wszystkie rzeczy, zostawiając jedynie namiot, w którym przeczekuję największy deszcz. Ruszam o godz. 11. To siąpi, to leje, to na chwilę opady ustają. Dookoła nie widać nic, mgła ogranicza widoczność do stu metrów. Droga prowadzi bardzo długimi, prostymi odcinkami. Monotonnie, skupiony na walce z naturą, pokonuję kilometr za kilometrem. Gdy dojeżdżam do najdłuższego islandzkiego mostu wyprzedzają mnie samochodem moi wybawcy z lotniska - Kasia i Radek, którzy pomogli mi przetransportować na Islandię mój pokaźny (nad)bagaż. Jadą teraz nad lodową lagunę, a ja dziwię się, że wybrali sobie na zwiedzanie tak paskudny dzień. Po kilku godzinach, gdy do laguny pozostało mi zaledwie kilkanaście kilometrów znów się spotykamy. Kasia mówi bym się pośpieszył, gdyż nad laguną ... świeci słońce. Spędzili tam kilka cudownych godzin, m.in. pływając amfibią wśród błyszczących w słońcu, biało-niebieskich gór lodowych. Pomimo znacznego już zmęczenia krzeszę z siebie ostatki sił - byle zdążyć. Po całym dniu "mokrej" jazdy, 3 km przed laguną niebo zaczyna jaśnieć, a gdy już docieram do celu, zza chmur przebłyskują jeszcze resztki słońca. Okazuje się, że pomimo deszczowej pogody, nad samą laguną przez kilka godzin utrzymywała się dwukilometrowa "dziura" w chmurach, która właśnie w momencie mojego przybycia się zasklepiła. Ależ jestem wściekły! Humoru nie poprawia mi nawet widok foki pluskającej się wśród lodowych gór. Namiot rozbijam nad samym brzegiem, w tym samym miejscu, w którym biwakowałem w 1997 roku. Przyrzekam sobie ujrzeć lagunę w pełnym słońcu, choćbym miał tu "kiblować" cały tydzień. Deszcz, chłód bijący od lodu - zakopuję się w ciepłym śpiworze i z wielkimi nadziejami na jutrzejszą łaskawość aury udaję się do krainy snów.

Poniedziałek, 6 sierpnia

Do d... z taką pogodą. Cały dzień leje jak z cebra, nie wychylam nawet nosa z namiotu. Czas umilam sobie batonikami, kawą, kisielem i krupniczkiem, w przerwach pomiędzy konsumpcją przeglądając foldery o Islandii. Wypisuję kilka pocztówek, szczegółowo planuję dalszą trasę wyprawy, mając nadzieję, że nie stracę zbyt wielu dni nad Jökulsarlon, oczekując na słoneczny dzień.

Wtorek, 7 sierpnia

Jest, jest, jest!!! Gdy o godz. 5.30 zadzwonił budzik zmobilizowałem się i wyjrzałem z namiotu. Choć na niebie jest trochę chmur, to lodowiec jaśnieje w słońcu. Nie namyślając się chwytam za aparaty i przez następne 3 godziny, spacerując wzdłuż brzegu, poluję na dobre ujęcia, skwapliwie wykorzystując chwile, gdy co jakiś czas zza chmur wygląda słoneczko. Gdy już zaspokajam pierwszą potrzebę fotografowania, udaję się na skromne śniadanko (tradycyjnie "Zemsta Wietkongu"), po którym biorę cały sprzęt foto, zapas filmów i idę na długi spacer, chcąc dotrzeć aż do miejsca, gdzie cieli się lodowiec. Totalnie się wypogodziło. Góry lodowe unosząc się na doskonale gładkiej tafli wody lśnią w słońcu. W tle widoczne są ciemne skały, na których spoczywa lodowy olbrzym Vatnajökull. Coś cudownego - spełniło się moje wielkie marzenie! Ależ jestem szczęśliwy, dzięki Panie! Po dwóch godzinach marszu docieram do miejsca, skąd już niedaleko do lodowca. Tutaj potęga zjawiska jest szczególnie widoczna i odczuwalna. Bryły lodu wielkości dużego domu, odłamując się z hukiem, wpadają do wody, tworząc szybko rozchodzące się fale. Usadawiam się na szczycie małego wzgórza i przez godzinę w niemym zachwycie oglądam ten spektakl przyrody Wciąż trudno mi uwierzyć, że coś o czym rozmyślałem przez 4 lata, co często śniło mi się po nocach, stało się faktem. W tej krainie lodu zużywam 8 rolek filmów (negatywy i slajdy), nie mogąc się nasycić. Po powrocie do namiotu obserwuję jeszcze przez jakiś czas jak "urzędujące" tu 3 amfibie na wielkich kołach regularnie wjeżdżają do laguny, zabierając turystów na przejażdżkę wśród lodowych gór. Wspaniale prezentują się biało-żółte pojazdy wypełnione ubranymi w pomarańczowe kamizelki ludźmi, na tle pięknie oświetlonego, biało-niebieskiego lodu. Czas nagli, postanawiam więc jeszcze dzisiaj wyruszyć w dalszą podróż. Zwijam obóz i o godz. 16.30 ruszam w drogę powrotną do Kirkjubaejarklaustur. Przez pierwsze kilometry jedzie się super - wiatr w plecy i słońce, choć na horyzoncie widać już ciemne chmury. Nawet nie przypuszczałem, że tak piękne widoki umknęły mi, gdy dwa dni wcześniej jechałem we mgle nad lagunę. Dopiero teraz mogę obejrzeć fantastyczne lodowe jęzory spływające niemal do drogi, góry, rwące strumienie, roślinność - typowo lodowcowy, surowy krajobraz. Robię po drodze trochę zdjęć, korzystając z magicznej dla fotografii godziny 18. Później łapie mnie deszcz, momentami bardzo intensywny. Tuż przed Parkiem Narodowym Skaftafell wydostaję się ze strefy czarnych chmur. Znów świeci słonko, a dookoła roztaczają się "nieziemskie" krajobrazy. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wykorzystał tych "klimatów" do zrobienia kolejnych zdjęć. Przede mną rozciąga się blisko 30 km czarnej pustyni Skeidararsandur, którą mam zamiar jeszcze dzisiaj przejechać. (...)

III. WOŁANIE DZICZY

Z dala od oceanu, pomiędzy lodowcami i wulkanami znajduje się górzysta, iście księżycowa kraina - islandzki interior. To 65 tys. km kw. niezamieszkałego pustkowia, nie dającego się porównać z niczym innym w Europie. Burze piaskowe, piekielnie silne wichry, lodowcowe rzeki, pola lawy - do niedawna niewielu rowerzystów odważyło się tędy podróżować.

Środa, 8 sierpnia

(...) Dość szybko pokonuję te 25 km, które dzielą mnie od zjazdu z głównej drogi na trasę prowadzącą do Landmannalaugar (75 km) i dalej w głąb wyspy. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie roweru przy drogowskazie. Tutaj zaczyna się moja przygoda z islandzkim interiorem. Stoję u wrót największej pustyni Europy i mam mieszane uczucia. Z jednej strony cieszę się, że w końcu nadeszła ta chwila, z drugiej zaś jestem pełen niepewności i trochę się boję. Wiem, że zła pogoda może pokrzyżować moje plany, może zatrzymać mnie w interiorze na długi czas. Huraganowy wiatr wywołujący burze piaskowe oraz ulewne deszcze powodujące nagły przybór wód w lodowcowych rzekach, które będę zmuszony przekraczać - to są dla mnie chyba największe niebezpieczeństwa, mogące nawet zagrażać życiu. Jest godz. 17.20 gdy ruszam, a niech tam - do odważnych świat należy! Od razu żegnam asfalt, prawdopodobnie na długi czas. Spod kół dobywa się charakterystyczny chrzęst, do którego będę się musiał przyzwyczaić. Po 17 km docieram do miejsca, gdzie kończy się droga nr 208, a zaczyna F208, czyli typowo górski szlak. Od razu natrafiam na stromiznę jak się patrzy, pod którą trudno wyjechać, gdyż koła na piasku i luźnym żwirze tracą przyczepność. W związku z tym parę razy muszę zejść z roweru i go prowadzić. Na dodatek podczas jazdy trzeba wymijać duże kamienie, co powoduje, że skręcane przednie koło wbija się w piasek. Co chwilę mną zarzuca. Trzeba mieć dużo "pary" w rękach by utrzymać obciążony sakwami przód roweru, by kontrolując poślizgi korygować tor jazdy. Dwa razy bardzo niewiele brakuje, bym się wywrócił. Teraz już nie jedzie się tak, jak jeszcze na początku szutrówki. Wcześniej jazdę charakteryzowała ciągła zmiana przełożeń. Najpierw najtwardsze, by możliwie jak najlepiej wykorzystać nachylenie drogi i masę roweru, by "wtoczyć" go jak najwyżej następnej górki. Następnie, gdy już osłabła siła rozpędu, następowała stopniowa redukcja, aż do najbardziej miękkich przełożeń, by tylko "wyciągnąć" rower na kolejne wzniesienie. Nie można się już rozpędzić z góry, gdyż nie wiadomo kiedy przednie koło zapadnie się w piasek na wysokość opony. Dobrze, że wiatr mi pomaga mocno popychając do przodu, w kierunku interioru. Jakbym słyszał "skoro koleś już tu jesteś, to chodź, bądź moim gościem, zapraszam do środka. A tam już ci pokażę na co mnie stać..." Po zjeździe z kolejnej górki, na którą wygramoliłem się systemem "jazda-pchanie", pokonuję szeroką równinę, wspaniale oświetloną przez słońce, które wykorzystało szczelinę w chmurach. Jest już wieczór, więc rzucam bardzo długi cień na zielonej trawie. Gdy już zdecydowałem się na poszukiwanie miejsca na nocleg, pojawia się tabliczka zakazująca biwakowania na przestrzeni następnych 6 km. Jadę dalej. Zjeżdżam do doliny, którą płynie rwąca rzeka i po 6 km jazdy wśród porośniętej mchem lawy docieram do miejsca, gdzie znajduje się skromny kemping. Mijam go, po niedługim czasie znów wspinam się stromo pod górę, a po zjeździe, 100 metrów od traktu rozbijam namiot. Dochodzi godz. 22, gdzie okiem sięgnąć rozciąga się bezkresne pustkowie. Panuje wspaniała cisza, zakłócana jedynie przez szum pobliskiej rzeki. Pełnia wolności - wspaniałe uczucie. Nawet wiatr ucichł, co należy tu do rzadkości.

czwartek, 9 sierpnia

Wstaję, jak budzik przykazał, o godz. 5.30. Jest bezwietrznie i piękna słoneczna pogoda. Gdzie okiem sięgnąć bezchmurne niebo, księżyc nie zdążył jeszcze ułożyć się do snu. O godz. 9 ruszam na spotkanie z przygodą. Zerwał się lekki wiatr, ale na razie jest OK. Dzięki niemu podczas śniadania nie musiałem borykać się z małymi muszkami, latającym "paskudztwem", którego jest tu pod dostatkiem, a które potrafi porządnie obrzydzić życie. 1,5 km po starcie docieram do pierwszego na mojej trasie, głębokiego brodu, przez który muszę się przeprawić. Robię tu kilka zdjęć, długo celebrując moment przeprawy. Już nie pierwszy raz mogę docenić fakt posiadania doskonałych, w 100% wodoszczelnych sakw marki Ortlieb. Nie muszę ich ściągać z roweru i przenosić osobno, w nosie mając to, czy znajdą się pod wodą czy też nie. Mam pewność, że ich zawartość (w tym m.in. cały sprzęt foto) jest bezpieczna. Po niedługim czasie dojeżdżam do krzyżówki, skąd odchodzi boczna droga do Eldgja. Jadę tam by obejrzeć największą atrakcję tego rejonu - wodospad Ofaerufoss. Po niespełna 2 km docieram do parkingu, gdzie zostawiam rower. Biorę na ramię sakwę z aparatami, ubieram tenisówki, które służą mi do przechodzenia rzek i idę do wodospadu. Na "dzień dobry" są dwa głębokie brody do przejścia. Bez roweru, to "bułka z masłem". Później jeszcze 20 minut marszu i wchodzę do szerokiej, zamkniętej doliny. Dwie wielkie wodne kaskady umiejscowione są na północnej ścianie kanionu, dzięki czemu doskonale oświetla je słońce. Szkoda tylko, że naturalny bazaltowy most, który był kiedyś zawieszony nad dolną kaskadą, a który można jeszcze podziwiać na pocztówkach, kilka lat temu załamał się. Spędzam tu trochę czasu delektując się naturalnym pięknem otoczenia. Wracam po rower i po niedługim czasie znów jestem na trasie F208. Od razu zaczyna się piekielny podjazd. Początkowo próbuję jechać, ale nachylenie drogi jest tak duże, że pomimo sporego obciążenia tylne koło traci przyczepność. Nie mam wyjścia, muszę pchać obładowaną, ciężką jak wszyscy diabli maszynę, co też nie jest proste, gdyż buty również słabo trzymają się piasku i żwiru. Dalej też nie jest łatwo, głównie za sprawą fatalnej nawierzchni drogi i bardzo stromych podjazdów, pod które trudno było by wyjechać na pustym rowerze, a co dopiero z bagażem. Faktycznie trasa ta jest bardziej dla zagorzałych fanów extremalnej jazdy samochodami terenowymi niż dla rowerowych turystów. Cieszy natomiast słońce, które cały dzień operuje na niebie. Mozolnie pokonuję kolejne kilometry. Przyjemnie wieje wiatr odpędzając dokuczliwe muszki. I tylko czasem muszę przez chwilę z nimi walczyć. Mijam kilkoro rowerzystów, jadących w przeciwnym kierunku (jest dużo łatwiej). Podczas jazdy do Landmannalaugar i dalej na północ Islandii nie spodziewam się rowerowej konkurencji. Każdego roku, w sezonie, tj. od połowy lipca do końca sierpnia, zaledwie kilku śmiałków decyduje się na taki akt "desperacji". Przejeżdżam kilka małych strumieni. Do jednego z nich podchodzę z nonszalancją, co kończy się wjechaniem w głęboką dziurę, zablokowaniem przedniego koła i w konsekwencji zamoczeniem butów. Krajobraz dookoła dość ciekawy - łagodne, zielono-brązowe góry, a po wyjechaniu (wypchaniu) roweru na przełęcz otwierają się widoki na szerokie, zamknięte doliny. Gdy się do takiej zjedzie, po niedługim czasie znów trzeba "drzeć" do góry. Przy kilku większych wodnych przeszkodach zmuszony jestem przebierać buty i z wysiłkiem przeprowadzać rower. Przy piątym dużym brodzie woda całkowicie zakrywa przednie sakwy. Jak to dobrze być "100% waterproof". Jestem już bardzo zmęczony tym wyczerpującym etapem i mam już serdecznie dość wodnych przejść. Coś co na początku wydawało mi się wielką atrakcją, teraz mnie nuży. Po pokonaniu ostatniej rzeki wjeżdżam na teren parku narodowego. Mam jeszcze kilkaset metrów pod górę i docieram do jeziora. Jakość drogi wyraźnie się polepsza pozwalając na jazdę z prędkością nawet 20 km/h. Jezioro otaczają piękne, kolorowe góry. Zielenie, brązy, czerwienie - to tylko niektóre z barw, którymi się mienią. Co chwilę zatrzymuję się robiąc zdjęcia. Skwapliwie wykorzystuję to, że nisko już położone słońce plastycznie oświetla świat. Po dalszych kilkunastu kilometrach dojeżdżam do skrzyżowania, na którym wybieram drogę do Landmannalaugar. Już z oddali, poprzez pole postrzępionej czarnej lawy, widać piękne, bajecznie kolorowe góry. Miejscami pokryte śniegiem, miejscami parujące geotermiczną energią - kolejna kraina kontrastów. Przejeżdżam przez lawowisko i oczom moim ukazuje się kemping. By do niego dotrzeć trzeba przejechać przez dwa głębokie brody, dlatego też samochody, które nie są w stanie ich pokonać (docierają tu od zachodu, dużo lepszą drogą niż ta, którą ja przybyłem) mają parking przed wodą, a na teren kempingu wjeżdżają jedynie terenówki i specjalne autobusy. Po przedostaniu się na kemping przez kładkę zostawiam rower, biorę ręcznik, kąpielówki i idę do gorącego źródełka, gdzie w cieplutkiej wodzie wygrzewa się już sporo ludzi. Przebieram się i z rozkoszną ulgą zanurzam ciało w cudownej wodzie. Zmywam z siebie grubą warstwę całodziennego kurzu, rozluźniam zmęczone mięśnie. Nie wiedzieć kiedy mija dwie godziny. Po tym spotkaniu z "rajem" konsumuję skromną kolacyjkę i o godz. 20.30 ruszam w dalszą drogę. Po powrocie do krzyżówki znów jestem na trasie F208. Przez pierwsze 12 km nawierzchnia jest względnie dobra. Jadę przez czarną pustynię, która w świetle zachodzącego słońca nabiera fioletowo-granatowego koloru. Słońce muska jedynie wyższe góry, nadając im "miękkiego" zielonego koloru, czasem przeplatanego czerwonym fragmentem lawy. Po tym odcinku droga nagle robi się piaszczysta. Co chwilę rower zapada się w głęboki, nawiany piasek. Przez 3 km muszę przedzierać się przez klasyczną tarkę, gdyż z uwagi na piasek nie da się jechać poboczem. Chcąc przemierzyć interior, trzeba się przyzwyczaić do tej choroby islandzkich dróg, spowodowanej działalnością wiatru, deszczu i samochodów. Telepię się jak w febrze, wszechobecną ciszę przerywa głośne szczękanie zębów. (...)

piątek, 10 sierpnia

(...) Wjechałem na górską trasę Sprengisandur (F26), która jest głównym szlakiem przecinającym dzikie wnętrze Islandii. Krótkim lecz stromym podjazdem zdobywam pierwszą przełęcz, z której rozpościerają się piękne, rozległe widoki na jezioro i oddalone góry. Gdy spoglądam za siebie, spostrzegam w oddali Heklę - najsłynniejszy i wciąż bardzo aktywny islandzki wulkan, gdzie w dawnych czasach umiejscawiano wejście do piekła. Jadąc żółtą drogą o zadziwiająco dobrej nawierzchni szybko pokonuję kolejne kilometry. W pełnym słońcu szlak ten wyraźnie kontrastuje z czarnym otoczeniem. Gdy czasem przejedzie jakiś terenowy samochód kurzy się niemiłosiernie. Cały jestem w brązowym pyle, jego smak jeszcze długo będę czuł w ustach. Silny wiatr od rana mi pomaga wiejąc w plecy. Aby jednak nie było mi za dobrze, niesie ze sobą z południowego zachodu czarne, ciężkie chmury, nie wróżące niczego dobrego. Jadąc mam przed sobą piękny błękit nieba, istna sielanka, gdy zaś tylko spojrzę za siebie, od razu dostaję "gęsiej skórki". Dobra, szybka jazda skończyła się wraz z dotarciem do krzyżówki ze starym szlakiem Sprengisandur. Licznik w tym miejscu wskazuje 62 km przejechane tego dnia. Skręcam w prawo, przemieszczając się dalej trasą F26. Kolejne kilometry i godziny to męczarnia, jakiej jeszcze chyba nie przeżyłem w całym swoim "rowerowym życiu". Prawie cały czas jadę po twardej "tarce", ani na moment nie przekraczając 6 km/h. Po prostu szybciej poruszać się nie sposób. Rowerem huśta i rzuca na boki, ja cały się telepię. Oby tylko sprzęt wytrzymał. Gdy czasem minie mnie jakiś pojazd, znów jestem cały w kurzu, i to jeszcze bardziej niż do tej pory. I w końcu czarne chmury mnie dopadły. Zaczęło padać, nie wiadomo skąd pojawiła się mgła. Z wysiłkiem gramolę się na jakąś wysoką przełęcz. Czasem jestem zmuszony zejść z roweru, gdy zwały luźnych głazów i piasek przegradzają drogę. Na szczęście nie są to tak długie odcinki, jakie napotykałem na trasie do Landmannalaugar. Gdy już udaje mi się dotrzeć na szczyt, mogę jeszcze przez chwilę podziwiać po lewej stronie potężny lodowiec Hofsjökull, spływający wieloma jęzorami z gór, z prawej zaś strony widzę potężną górę w kształcie wulkanicznego stożka, a za nią fragment lśniącego w słońcu lodowca Vatnajökull. I to były ostatnie widoczki, jakie ujrzałem tego dnia. Świat spowiła mgła, a ja mam przed sobą jedynie koszmarną drogę, która wystukuje na zębach jednostajny rytm ta ta ta ta ta .... Po przebyciu 30 km takiej "drogi przez mękę", przejściu jednego dużego brodu i przejechaniu trzech przełęczy, bardzo wyczerpany, już niemal w nocy, docieram do znajdującego się na ostatniej przełęczy drogowskazu z napisem "Nyidalur 24 km". Tyle pozostało mi do znajdującej się w samym środku Islandii chatki i kempingu. Przemoczony i zziębnięty, resztkami sił rozkładam namiot, pięć minut później zaliczając "zgon".

sobota, 11 sierpnia

Budzę się bez pomocy budzika przed godz. 5.00. Chyba za bardzo wczoraj się wymęczyłem, i przez to "nie miałem spania". Przede mną jeden cel - do przodu! Byle przetrwać, byle się nie dać, i jechać, posuwać się tak szybko jak to możliwe. Na śniadanie jem wczorajszą kolację, zwijam mokry namiot i ruszam w trasę. Znów wilgoć i mgła. Siąpi deszcz, ale za to jest niemal bezwietrznie. I znów ta tarka - cholera by ją wzięła. Taka droga każdego może doprowadzić do szału. Cały czas muszę być skoncentrowany na jeździe, starając się omijać co większe dziury. Chwila nieuwagi mogłaby zakończyć się dla mnie połamaniem roweru, a w konsekwencji przedwczesnym zakończeniem wyprawy, czego bardzo bym nie chciał. Po kilku godzinach mozolnego przedzierania się przez interior spostrzegam kawał prostej powierzchni, która służy jako lotnisko. Pokonuję rzekę i docieram do czerwonych chatek i miejsca, gdzie zlokalizowane jest pole namiotowe (oczywiście puste). To Nyidalur. Stoją tu jedynie dwa samochody terenowe. Tuż za schroniskiem droga niknie w szerokim na 100 metrów rozlewisku rzecznym. Nie tylko dla mnie, ale i dla samochodów, to poważna przeszkoda. Nie namyślając się długo przebieram buty i wchodzę do głębokiej, przeraźliwie zimnej lodowcowej rzeki. Z trudem przeprawiam się na drugą stronę, w jednym miejscu o mało nie topiąc roweru. Po przebyciu kolejnych 5 km ponownie muszę przeprawić się przez rzekę. Nie jest tak szeroko jak poprzednim razem, ale głęboki, bardzo rwący nurt, niosący brunatną wodę, zmusza do zachowania najwyższej ostrożności. Jestem sam i w razie czego - odpukać w niemalowane - nie mogę liczyć na niczyją pomoc. Tym razem przenoszę bagaż po kawałku, a rower na końcu, bojąc się ryzykować kąpieli z całym majdanem. Myślę, że było to bardzo rozsądne. Deszcz sprawia, że poziom wody szybko się podnosi. Tuż za przeprawą jest krzyżówka. Stąd odchodzi "moja" droga F910, prowadząca do Askja - "perły islandzkiego interioru". Już na początku postawiono znak informujący, że jest to trakt o wysokim stopniu trudności , przejezdny tylko autami terenowymi z napędem na 4 koła i zdolnymi do przekraczania brodów o głębokości 1 metra. Choć mój pojazd ma napęd na jedno koło, podejmuję wyzwanie. Mgły nieco ustąpiły, pokazały się kolorowe góry i lodowiec Tungnafellsjökull, obok którego jakiś czas mam okazję jechać. Po niedawnych pustych, czarnych przestrzeniach przeciętych czarnym traktem jest to dla mnie jakimś urozmaiceniem. Wbrew obawom pierwsze kilometry trasy F910 okazują się dużo łatwiejsze do jazdy rowerem niż Sprengisandur. Przede wszystkim skończyła się "tarka", która została zastąpiona dużo przyjemniejszym, gliniano-kamienisto-piaszczystym podłożem. Po kilku kilometrach pokonuję pierwszy, dość głęboki bród, niedługo później następne szerokie rozlewisko. Jestem kompletnie sam, panuje niczym nie zakłócona cisza. Całym sobą odbieram swoistewołanie dziczy. Lekka mgła i siąpiący deszcz pomagają tworzyć iście magiczną atmosferę. Oddalam się od gór, krajobraz robi się coraz bardziej monotonny. Jestem na prawdziwej, czarnej pustyni. Jadę dłuższą chwilę przez szeroki, płaski obszar, gdzie kilka "jeepów" przejechało w różnych miejscach, nie wytyczając wyraźnego szlaku. Jedynie dzięki wbitym co kilkaset metrów żółto-czerwonym palikom mogę się zorientować, w którym kierunku jechać. Coś w Europie niespotykanego. Z małymi wyjątkami - gdy natrafiam na króciutkie odcinki miękkiego piasku, stromy podjazd lub luźne kamienie pokrywające całą szerokość traktu - cały czas da się jechać. Nie jest źle. W sumie to dobrze, że w nocy porządnie popadało, bo piasek jest zbity, co ułatwia jazdę, a ponadto silny wiatr, który właśnie się zerwał, nie sypie po oczach drobnymi ziarenkami. Jazda - choć nieco łatwiejsza niż poprzedniego dnia - jest wyczerpująca. Muszę bardzo koncentrować się na drodze, slalomem wymijając przeszkody. Używam całych swoich umiejętności i doświadczenia. Przejeżdżam przez pola postrzępionej lawy, a pod koniec dnia dwa razy przez stare wypływy lawy, gdzie nawierzchnię drogi stanowi sama lawa. Przez cały dzień nie napotkałem nikogo, ani żywego ducha. Kompletne pustkowie, gdzie rządzą siły natury. Na nocleg zatrzymuję się ok. 60 km przed Askja, nad rzeczką, w jednym z nielicznych na trasie miejsc z wodą pitną. Gdy tylko postawiłem namiot, zerwała się potężna ulewa. Ledwie udaje mi się schronić. Dzisiaj najbardziej dokucza mi ból rąk spowodowany koniecznością całodziennego mocnego trzymania kierownicy. Zmęczenie to najlepsza pigułka nasenna. Nie przeszkadza mi nawet deszcz, głośno dudniący o namiot.

niedziela, 12 sierpnia

Dzisiaj mija drugi tydzień mojego pobytu na Islandii, czyli dokładnie połowa wyprawy. Cieszę się z konsekwentnej realizacji założonego planu podróży, choć momentami było bardzo ciężko. W nocy porządnie popadało, a teraz jest mgliście, lekko mży i panuje cholerne zimno. Termometr wskazuje +4 stopnie C. Przyrządzam zupkę, jem batonika, robię herbatę do termosu i nie spiesząc się zbytnio pakuję majdan. Byle dzisiaj dotrzeć do Askja. Już na "dzień dobry" mam dwa brody do przejścia. To rzeczka, nad którą nocowałem zrobiła mi niespodziankę. Jedzie się bardzo ciężko. Często wśród lawy pojawiają się piaszczyste odcinki, po których nie da się jechać. Koła zapadają się i ani rusz. Zerwał się silny przeciwny wiatr, który z minuty na minutę przybiera na sile. Wieje tak, jakby chciało urwać mi głowę. Na razie nie jest jeszcze tragicznie, gdyż po nocnych deszczach piasek jest mokry. Niestety, wiatr konsekwentnie go wysusza i z każdą chwilą coraz więcej czarnego pyłu unosi się w powietrzu. Wzmaga się przeraźliwy gwizd, zagłuszający wszystko, nawet myśli. W końcu dalsza podróż staje się niemożliwa. Przed piaskową zamiecią chronię się za dużym blokiem lawy. Rzuciłem rower, ubrałem kaptur i przesiedziałem oparty o głaz 2 godziny, przeczekując najgorsze chwile. Czarny, drobny piasek jest wszędzie. Mam go we włosach, w uszach, pod ubraniem. Jego smak jeszcze kilka dni później wyraźnie będę czuł w ustach, zgrzytające między zębami ziarenka przez długi czas urozmaicą mi kolejne posiłki. Mam szczęście, gdyż po kilku godzinach huragan zamienił się w "przyzwoity" wiatr, pozwalając mi na kontynuowanie podróży. Po przebyciu tego dnia z wielkim trudem 25 km mija mnie pierwszy (i ostatni) samochód od dwóch dni - Toyota Land Crusier na ogromnych kołach (to chyba jakaś specjalna wersja?), najczęściej spotykana przeze mnie "terenówka". W ogóle, to toyota musi mieć na Islandii niezłe układy, gdyż na asfalcie bezapelacyjnie króluje Yaris, na głowę bijąc inne marki. Z samochodu wyjrzał mężczyzna w średnim wieku, na jego twarzy wyraźnie rysuje się zdumienie. Po powitalnym "hello" usłyszałem:

  • Człowieku, co ty robisz na tym końcu świata, jak udało ci się tu dotrzeć?
  • Spoko, grunt to odpowiednio silna motywacja i duża doza szaleństwa, którego mi chyba nie brakuje - odpowiedziałem.
  • Skąd pochodzisz?
  • Z Polski.
  • A, to z wami za 3 dni gramy w Reykjaviku mecz w "nogę". Jeżeli twoi rodacy są tak zdesperowani jak ty, to będzie nam bardzo ciężko.

Wymieniliśmy jeszcze kilka uwag. Na zakończenie mój rozmówca popatrzył na mnie z nieukrywanym współczuciem w oczach i rzekł:

  • Masz przed sobą kilkanaście kilometrów pustyni. Czeka cię długi dzień przyjacielu.
  • Dam sobie radę. Powodzenia, tobie też się przyda - odparłem.

Dostaję jeszcze olbrzymie, wyśmienicie smakujące, zielone jabłko i po chwili po samochodzie pozostaje jedynie chmura kurzu, która po niedługim czasie niknie za wzniesieniem. Ta ostatnia informacja o pustyni nie zrobiła na mnie zbytniego wrażenia. To niemożliwe, by było jeszcze gorzej niż do tej pory. Pewnie mu się coś pomyliło. Kierowcy prawie zawsze inaczej odbierają świat niż rowerzyści (w takich kwestiach dużo rzetelniejsi są motocykliści) i często w przeszłości okazywało się, że ich rady, uwagi, ostrzeżenia, dla mnie jako rowerzysty były nieprzydatne, nie znajdowały potwierdzenia w rzeczywistości. Tak też odebrałem to i tym razem. O jakże się myliłem! Pokonuję jeszcze 3 km, będąc kilka razy zmuszony do zejścia z roweru, po czym wjeżdżam na pustynię. Rozpoczyna się koszmar, najcięższa próba w mojej dotychczasowej kolarskiej "karierze". Mam "przechlapane". Cały czas pcham ciężki rower. Muszę stawiać małe kroki, gdyż tylna sakwa zahacza o nogę. Gdy próbuję nieco odsunąć się od roweru, on się przechyla, co powoduje "wcinanie" się kół w piasek uniemożliwiając marsz. Jedynie idealny pion roweru daje możliwość posuwania się naprzód. Dookoła rozciągają się ogromne czarne pustkowia, daleko na horyzoncie majaczą góry pokryte lodowcem. Idę wzdłuż żółto-czerwonych palików wytyczających szlak, które nikną gdzieś w nieskończoności. Równie dobrze mogłyby być zatknięte w innym miejscu - na jedno by wyszło. Niebo powoli ciemnieje, a ja, samotny mały człowieczek, spaceruję po tej ogromnej "plaży" jak jakiś wielbłąd czy inny sprzedawca lodów. Bambinoooo, lody bambinooo... Mam już serdecznie dość. Pi pi pi pi pi pi ... - tak brzmiałyby w mediach słowa, które padają z moich ust. Klnę jak szewc - nawet nie przypuszczałem, że drzemie we mnie jeszcze tyle energii. Dostaję wycisk jak nigdy wcześniej. Powoli tracę nadzieję, że ten koszmar kiedyś się skończy. Marsz po grząskim piasku, na dodatek z bardzo ciężkim rowerem może wykończyć każdego. W końcu wieczorem, po 20 km marszu docieram do twardego gruntu. Cieszę się jak dziecko, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście. Udało się!!! Przeżyłem!!! Jeszcze kilka kilometrów jazdy i docieram do skromnego kempingu, z którego, pomimo opłaty (400 koron), postanawiam skorzystać. (...)

IV. ZACHODNIA KRAWĘDŹ EUROPY

Gdzieś w połowie przeprawy przez metrowej głębokości bród lewe koła ześliznęły się z podwodnego progu i samochód niebezpiecznie się przechylił. Ze środka dobiegł przeraźliwy pisk dzieciaków. Nie wiem jakim cudem pojazd się nie przewrócił, a jedynie ugrzązł, dokładnie na środku rzeki. Woda z impetem zaczęła wdzierać się do środka... - obrazki z Islandii.

poniedziałek, 13 sierpnia

Po wczorajszych przeżyciach długo nie spałem. Wstaję o godz. 5.00. Gdy wyszedłem z namiotu oczom moim ukazała się Herdubreid (1682 m n.p.m.) - "królowa islandzkich gór". Najbardziej dystyngowana góra na wyspie pierwszy i ostatni raz zaprezentowała mi się w całości. Robię krótki obchód najbliższego terenu. Skromny kemping, na którym nocowałem pogrążony jest jeszcze we śnie. Na polu namiotowym stoją aż dwa namioty, w tym jeden mój, obok zaś parkuje kilka samochodów terenowych przeróżnej "maści". Na dachach kilku z nich rozstawiono... namioty - dobry sposób by uniknąć kontaktu z ostrymi kawałkami wszechobecnej tu lawy.

Największą atrakcją okolicy jest wulkaniczna kaldera Askja - "Perła islandzkiego interioru". Jak podają przewodniki jest to zimne, wietrzne i odstraszające miejsce, które powoduje, że podróżnik zaczyna myśleć o potędze natury i o jej Stwórcy. A zarazem jest to miejsce, którego nie ma się ochoty opuszczać. Trudno wręcz sobie wyobrazić jak potężne były siły, które stworzyły tę, mającą aż 50 km kwadratowych powierzchni kalderę. Podczas wielkiej erupcji w 1875 r. (wyrzucane wówczas z wulkanu popioły docierały aż na kontynent europejski) w kalderze zapadł się na 300 metrów teren o pow. 11 km kw., który po wypełnieniu się wodą utworzył jezioro Öskjuvatn, najgłębsze na Islandii (217 m). Blisko północno-wschodniego brzegu Öskjuvatn ta sama erupcja utworzyła Viti ("Piekło") - krater wypełniony ciepłą, siarkową wodą.

Po 8 km jazdy od kempingu lekko pod górkę, przez zróżnicowane, pochodzące z różnych okresów pola lawy, docieram do położonego wśród lawy parkingu. Jest zimno, bardzo zimno. Wieje przeszywający do szpiku kości wiatr. Stąd jeszcze 20 minut maszeruję wnętrzem osiadłej kaldery, często przez pola śniegu, aż dochodzę do Viti. Jest śliczne, wyraźnie kontrastuje z kolorem wody w jeziorze Öskjuvatn, położonym znacznie wyżej. Schodzę po gliniastym, śliskim zboczu do wnętrza Viti, gdzie kąpie się już kilka osób. Rozbieram się do naga (wszyscy kąpią się "na waleta") i wskakuję do wody, która ma ok. + 25 stopni C. Jak dla mnie mogłaby być trochę cieplejsza, przynajmniej na tyle, by zrekompensować przejmujący chłód otoczenia. Dziwne to uczucie, gdy człowiek uświadomi sobie, że ostatnia erupcja miała tu miejsce w 1961 r., a więc stosunkowo niedawno. Tak czy siak kąpiel zaliczyłem i udokumentowałem ją zdjęciami. Wyjście z wody wymaga dużego hartu ducha. Pół godziny później jestem z powrotem na parkingu, skąd już błyskawicznie wracam na kemping. Biorę pozostawiony wcześniej majdan i ruszam w trasę, w kierunku cywilizacji, do której mam zamiar jutro dotrzeć. Droga jest nadzwyczaj dobra. Pędzę niczym wiatr, przeczyszczony i nasmarowany rower rwie do przodu. Po przebyciu piaszczystej pustyni wertepy są dla mnie czymś wspaniałym. Po ponad dwudziestu kilometrach pustki dojeżdżam do zielonej oazy, gdzie u stóp Herdubreid mieści się kemping. Długi czas jechałem przy tej górze, ale jak przystało na królową cały czas chowała "głowę" w chmurach. Kilka kilometrów za kempingiem jest pierwsze z dwóch na tej trasie miejsc, gdzie trzeba przejść przez rzekę. Ściągam spodnie, zmieniam buty i wchodzę do lodowatej wody. Okazuje się, że ma blisko metr głębokości. Silny nurt zaczyna porywać mi rower, który, obładowany bagażem, stawia duży opór. Dobrze, że wodoodporne sakwy Ortlieb przy dużych głębokościach wypychają maszynę na powierzchnię. Tylko dzięki temu udaje mi się, choć z trudem, przedostać na drugą stronę. Gdy się już przebrałem i zmieniłem buty nadjechały dwa volkswageny busy na francuskich numerach, z przyczepkami, wiozące młodzież szkolną na wycieczkę. Kierowca jednego z nich pyta mnie jak głęboki jest bród. Gdy odpowiadam, mina mu zrzedła. Ludzka głupota nie zna jednak granic. Najpierw wysyłają jedno dziecko na drugi brzeg, by sprawdzić jak jest głęboko. Chwilę później pierwszy samochód rusza z impetem, próbując przebyć bród, co mu się z wielkim trudem udaje. Zaraz po dotarciu na brzeg wyskakują z niego pasażerowie, gdyż okazało się, że do środka nalała się woda mocząc pasażerom buty. Drugi kierowca się waha, ale ostatecznie podejmuje ryzyko. Startuje ostrożniej niż pierwszy. Gdzieś w połowie przeprawy lewe koła ześliznęły się z podwodnego progu i samochód niebezpiecznie się przechylił. Ze środka dobiegł przeraźliwy pisk dzieciaków. Nie wiem jakim cudem pojazd się nie przewrócił, a jedynie ugrzązł, dokładnie na środku rzeki. Woda z impetem zaczęła wdzierać się do środka. Pasażerowie szybko się ewakuowali na drugi brzeg, w aucie pozostał jedynie kierowca, który usiłował zapobiec zgaśnięciu silnika, co spowodowało by zalanie rury wydechowej i ... Po 20 minutach z naprzeciwka nadjechały dwa niemieckie Land Rovery. Rozpoczęła się trwająca ponad godzinę akcja ratunkowa. Najpierw wyciągnięto z wody przyczepkę, później zaczepiono linę o samochód. Z trudem udało się go ruszyć z miejsca. Gdy do brzegu pozostało już bardzo niewiele, urywa się lina, raniąc jedno z dzieci. Horror! Dopiero dwóm Land Roverom jednocześnie udaje się wyciągnąć busa na brzeg. Ależ los zafundował mi spektakl, na sam koniec mojej przygody z interiorem. (...)

wtorek, 14 sierpnia

(...) Pogoda do luftu - zimno, wietrznie, czasem pada. Jak to na Islandii. Droga też nie najlepsza, aczkolwiek nie ma co narzekać, da się jechać. Trochę luźnego żwiru, piasek wymieszany z kamieniami, momentami twardy grunt. Jedynie często pojawiająca się "tarka" może człowieka nieźle wkurzyć. Monotonny krajobraz wraz z pokonywanym dystansem niewiele się zmienia. W końcu po 50 km docieram do głównej drogi. Jeeest!!! Dokonałem tego!!! Pokonałem islandzki interior!!! Nie mogę uwierzyć we własne szczęście. Skręcam w lewo, na zachód, w kierunku jeziora Myvatn. Pod kołami asfalt, przestało chrzęścić. Takiego komfortu jazdy już dawno nie odczuwałem. Ze wschodu wieje bardzo silny wiatr popychając mnie, niesamowicie ułatwiając jazdę. To nagroda za przebycie wnętrza Islandii. Błyskawicznie "połykam" kolejne kilometry. Mijam szutrową drogę odchodzącą na północ, którą po ok. 20 km można dotrzeć do Dettifoss - najsilniejszego (o największym przepływie wody) wodospadu Europy. Cztery lata wcześniej odwiedziłem to miejsce i mogę stwierdzić, że naprawdę jest to atrakcja, której nie wolno pominąć! Piękno i potęga zjawiska fascynuje. Ogłuszający huk przelewającej się wody, a przede wszystkim ogrom samego wodospadu wzbudzają respekt. A ponadto surowy kanion rzeki Jokulsa a Fjollum, do której wpada Dettifoss należy do najpiękniejszych jakie widziałem. Jeszcze 12 km szybkiej jazdy i docieram do krzyżówki z drogą do Krafla - aktywnego, wulkanicznego obszaru, uznawanego za jedną z największych turystycznych atrakcji wyspy ognia i lodu. Już z daleka widać unoszące się nad górami białe dymy, wyraźnie kontrastujące z szarymi chmurami. Mijam elektrownię geotermalną, jeszcze ostatni stromy podjazd i jestem u celu. Wieje bardzo zimny wiatr, temperatura przez cały dzień waha się w granicach 5 - 8 stopni C. Na parkingu chronię się na chwilę w toalecie. Wypijam ciepłą herbatkę z termosu, zagryzam marsem. Te zabiegi po chwili stawiają mnie na nogi. Przebieram się w ciepłe ciuchy, biorę "foto-sakwę" na ramię i idę zwiedzać okolicę. Piękne, mieniące się wszystkimi kolorami góry, soczysta zieleń, gorące źródła i wszechobecny zapach siarki. Spaceruję ścieżką poprowadzoną wśród lawy. Ależ różna może ona być. W niektórych miejscach zaczyna porastać roślinnością - tak budzi się nowe życie. Wszędzie dookoła ziemia jest ciepła, z niektórych miejsc unosi się para. To wszystko jest wynikiem erupcji znajdującego się tu, bardzo aktywnego wulkanu. Później idę chwilę w górę drogi by obejrzeć krater ... Viti (nazywa się tak samo, jak ten przy Askja). Woda w nim jest niebiesko-zielona, ma inny kolor niż Viti przy Askja. Idąc po koronie Viti dochodzę do bardzo interesującego obszaru geotermalnego. Gotujące się błoto, fantastyczne kolory jak na palecie malarza, gorące źródła, a obok nich płaty śniegu. Tablice ostrzegają, że wejście na ten teren odbywa się na własne ryzyko. Ryzykuję. Nawet nie przypuszczałem, że w Krafla znajdują się takie dziwy natury. Przy nich geotermalny obszar Namaskard , leżący przy Ring Road, niedaleko od miejsca, gdzie skręciłem do Krafla, najnormalniej w świecie "wysiada". Jak mogłem 4 lata temu, przejeżdżając obok, ominąć taką atrakcję?! Opuszczam Krafla po godz. 20. 8 km, które mam do krzyżówki pokonuję "za darmo". Przejeżdżam obok Namaskard - obszaru położonego u stóp góry Namafjall, pełnego dołów siarkowych i kałuż gotującego się błota. Cały teren dosłownie kipi geotermiczną energią. Już z drogi widać potężne wybuchy pary wydostającej się z głębi ziemi przez ułożone z kamieni kopce. Dookoła słychać jeden wielki bulgot, w powietrzu czuć intensywny zapach siarki. Zostawiam sobie jego zwiedzanie, a przede wszystkim fotografowanie na jutro, gdy będzie lepsze światło. Wspinam się na małą przełęcz, po czym zjeżdżam w dół do Reykjahlid, gdzie na małym kempingu tuż nad jeziorem Myvatn rozbijam namiot (...)

środa, 15 sierpnia

(...) Po odwiedzeniu Namaskard i interesującej groty Grotagja, wewnątrz której ukryte jest gorące jeziorko (zbyt gorące na kąpiel) postanawiam opuścić teren Myvatn. Na kempingu przygotowuję sobie jeszcze porządny posiłek i o godz. 16 ruszam w dalszą trasę. Mam przeciwny wiatr, który jak na złość właśnie dziś zmienił kierunek. Będąc jeszcze przy jeziorze Myvatn "wpadam" na kilometrowym odcinku w chmarę malutkich muszek. Cały oblepiony jestem tym paskudztwem - lecą do oczu, pchają się do uszu, nosa i ust, skutecznie zgarniam je we włosy. By móc jechać dalej muszę ubrać okulary. Za Myvatn pokonuję pierwszą przełęcz. Jest zimno (+7 stopni C), a uczucie to potęgowane jest przez lodowaty wiatr. Przed wodospadem Godafoss znów jest przełęcz, z niezłym, kilkukilometrowym podjazdem. Nad rozległą doliną, w której umiejscowiony jest wodospad zalega wilgotna mgła. Sam wodospad jest uroczy, choć jak na Islandię niezbyt duży. Jego nazwa - "Wodospad bogów" - wzięła się ponoć stąd, że w 1000 roku, gdy Islandia przyjęła chrześcijaństwo, wrzucano do niego figurki starych bożków. Po godzinie 21 zaczynam rozglądać się już za miejscem na nocleg. Docieram do kolejnego, naprawdę stromego i długiego podjazdu, który mozolnie pokonuję, metr po metrze. Byle przed zapadnięciem zmroku dojechać na górę. Udało się. Przed szczytem nabieram jeszcze wodę do bukłaka, a kilkaset metrów za przełęczą, na położonej na wzniesieniu łące rozkładam namiot. Mam piękny widok na drogę i fragment morza, do Akureyri pozostało niespełna 25 km. Nie przypuszczałem nawet, że dzisiaj tak daleko uda mi się dotrzeć (przejechałem od kempingu w Myvatn 85 km). Martwi mnie tylko silny przeciwny wiatr, który bardzo utrudnia jazdę. Do Bjargtangar-Latrabjarg - najbardziej na zachód położonego punktu Europy mam jeszcze ponad 600 km, a czas nieubłaganie umyka, szybko przybliżając termin powrotu do Polski. Jednak musi się udać!!! Żebym miał jechać codziennie od świtu do zmroku, to zdobędę swój upragniony, wymarzony zachodni przylądek Europy. Być może jest to dla mnie ostatnia szansa w życiu by tego dokonać na rowerze. Takie myśli towarzyszą mi podczas podróży do "krainy snów". (...)

sobota, 18 sierpnia

Dzisiaj kończy się trzeci tydzień mojego pobytu na Islandii. Niby nie jest to długo, ale bardzo mi już tęskno za rodziną. W nocy trochę popadało, ale ranek, jak na tutejsze warunki, jest ciepły. Tylko ten piekielny wiatr... Czasem na niebie, pośród chmur, można dostrzec błękit. Wstaję karnie o godz. 5.30, jak budzik "przykazał". Jem skromne śniadanie i ruszam w drogę. Szybko docieram do Budardalur - osady będącej dla mnie wstępem do islandzkiej krainy Zachodnich Fiordów. Miasteczko wygląda na wymarłe, jakby żywcem wyjęte z jakiegoś westernu. Po kilku kilometrach pokonuję niewielką przełęcz, za którą na malutkiej stacji benzynowej robię skromne zakupy żywności. Przywykłem już do "twarzowego" wiatru, niepokoją mnie natomiast ciężkie ołowiane chmury, szybko zbliżające się od zachodu, obficie roszące świat deszczem. Sprawnie pokonuję kolejną, tym razem wyższą przełęcz. 5-cio kilometrowy podjazd poprowadzony został serpentynami, co na Islandii jest rzadkim zjawiskiem. Zwykle podjazdy to bardzo strome, proste odcinki. Nikt nie "bawi się" tu w budowanie wyszukanych dróg. Jadę najczęściej nad samym brzegiem okrążając kolejne fiordy. Przy końcówkach takich zatok zwykle znajduje się kilka domków tworzących małe farmy, otulone z trzech stron wysokimi skalnymi ścianami. A same fiordy, jak na razie, to nic rewelacyjnego. Nie mają się co równać ze swoimi braćmi z Norwegii. Po jakimś czasie znów trafiam na podjazd, którego końcówka to klasyczna islandzka szutrowa "wyrypa". Z wielkim wysiłkiem zdobywam ją jadąc na pierwszym biegu. Pogoda błyskawicznie się pogarsza i już zaczyna kropić. Po przejechaniu jeszcze kilku kilometrów docieram do miejsca, gdzie jest małe, szutrowe lotnisko, a przy drodze stoi jasnoczerwona chatka ratunkowa (przetrwalnikowa). Domki takie pojawiają się czasem przy drodze, zwykle w górskich terenach Islandii. Ponieważ zaczęło lać postanawiam w niej zanocować, pomimo stosunkowo wczesnej jeszcze pory. Gdy wchodzę do środka okazuje się, że jest ona bardzo zaniedbana i chyba już nikt z niej nie korzysta. Zastaję jedynie betonową podłogę, drewniany stolik i dwa krzesła. Ale dobre i to. (...)

niedziela, 19 sierpnia

(...) 21 km od startu zaczął się podjazd. Pięć kilometrów niezłej wspinaczki, a na górze niespodzianka - super wyposażona chatka ratunkowa (nie jest zaznaczona na mapie), w której wygodnie na łóżkach noc może spędzić 5 osób. Oprócz łóżek, koców i śpiworów jest tu sprawny piec olejowy, krótkofalówka dająca możliwość kontaktu z cywilizacją, smakowite herbatniki oraz dziennik gości, do którego oczywiście się wpisuję. Żałuję, że wczoraj nie zdobyłem się na dalszą jazdę, gdyż mogłem spędzić noc w iście królewskich warunkach. A tak jedynie posilam się tu co nieco, z dala od dokuczliwego wiatru i ruszam w dalszą drogę. (...)

poniedziałek, 20 sierpnia

Po nocy spędzonej w chatce ratunkowej, usytuowanej na przełęczy, wstaję przed godz. 6. Chcąc wrócić do chatki na noc muszę się spieszyć, gdyż do zachodniego krańca Europy pozostało jeszcze 55 km trudnej trasy. Nie wiem też, co czeka mnie ze strony pogody, przede wszystkim wiatru. Ostatnie 4 dni, w ciągu których pokonałem blisko 600 km, jadąc pod wiatr momentami zrzucający mnie z roweru, wyraźnie wywarły piętno na mojej formie fizycznej. Jestem wycieńczony. Obawiam się również o swoją psychikę. 4 dni jazdy non stop pod huraganowy wiatr, którego szum był praktycznie jedynym dźwiękiem dobiegającym całymi dniami do uszu wystarczy, by "złamać" nawet największego twardziela. Jeśli jeszcze i dziś przyjdzie mi walczyć z wichurą, to nie wiem co będzie. Na śniadanie "wcinam" pyszny barszczyk z ugotowanym dzień wcześniej ryżem i o 7.30 ruszam w drogę. Na "dzień dobry" mam 7 km w dół - dobrze, tego mi potrzeba! Szkoda tylko, że odcinek ten jest w fatalnym stanie, gliniasty, rozjeżdżony przez ciężkie samochody i maszyny, które właśnie budują tu nową, asfaltową drogę. Dojeżdżam do skrzyżowania, na którym skręcam w lewo. Drogowskaz informuje - LATRABJARG 46 km. Tyle dzieli mnie od zrealizowania kolejnego wielkiego marzenia. W tym momencie od Islandii dostaję wspaniały prezent - potężny wiatr w plecy. Cieszę się. Ważna jest dla mnie chwila obecna, teraz nie myślę o tym, że będę musiał z nim walczyć w drodze powrotnej. Po niedługim czasie zaskakuje mnie fakt, że w tylnym kole pękła szprycha. Niby nic nadzwyczajnego, ale od kiedy 5 lat temu założyłem doskonałe szwajcarskie szprychy DT o grubości 2,34 mm, jest to pierwszy taki przypadek. Wcześniej podczas każdej wyprawy byłem zmuszony wymieniać 3-5 szprych, a te przetrwały 5 wypraw (w tym dwie na Islandię, ekstremalnie trudne dla sprzętu). Naprawa i jako takie przeczyszczenie roweru zajmuje mi 1,5 godziny. Czas umyka, a przede mną jeszcze kawał drogi. Po 32 km docieram do pierwszego podjazdu. 4,5 km szutrową, bardzo zniszczoną drogą i zdobywam przełęcz. Dalej jadę w dół, mijam osadę Breidavik położoną przy piaszczystej, wyraźnie kontrastującej z ciemnym otoczeniem plaży i ponownie mam kilka kilometrów pod górę. Z kolejnego szczytu zjeżdżam na sam poziom morza, do Hvallatur. Stąd już tylko 5 km do celu. Pierwsze 3 km to walka z drogą-tarką, prowadzącą tuż przy plaży. Mijam drewnianą budę WC (tu chyba znajduje się pole namiotowe?), dalej krótki podjazd u stóp wysokiej skały, ostatnia prosta i o godz. 14.30 staję na zachodnim krańcu Europy. Hurrrra!!! Zwycięstwoooo!!! Udało się!!! Było ciężko, ale dokonałem tego! Żałuję, że nie ma tu żadnej tabliczki informującej o położeniu tego miejsca. Taki znak, możliwość sfotografowania się przy nim, byłby dużą atrakcją i zachęciłby większą liczbę rowerzystów (i nie tylko) do podróży w to miejsce. Fotografuję się na tle małego budynku i latarni, po czym idę na krótki spacer zobaczyć słynny, podobnież najdłuższy na świecie (14 km) ptasi klif Latrabjarg. Po godzinie opuszczam to wietrzne miejsce. Teraz już prosto do Reykjaviku, do domu, do moich bliskich, za którymi już bardzo tęsknię i coraz częściej wspominam. Już pierwsze kilkaset metrów uświadamia mi, jak ciężkie czeka mnie zadanie, by móc na dzisiejszą noc wrócić do chatki ratunkowej. Po dwóch kilometrach, przy toalecie, która służy mi za parawan chroniący od wichru posilam się nieco. O godz. 16.00 ruszam do walki. Huraganowy wiatr, fatalna nawierzchnia drogi, chwilę później ostry podjazd i ciemne chmury zakrywające świat, z których sączy się lodowaty "kapuśniak". Jest +8 stopni C, ale wiatr sprawia, że odczuwam mróz. Ależ dostaję w kość. Gdy wyjeżdżam na drugą przełęcz zrywa się ulewa. Szybko się ubieram i z trudem - z uwagi na przeciwny wiatr - kontynuuję jazdę w dół. Później już cały czas to leje, to pada drobny deszcz. Podmuchy wiatru często są tak silne, że rower staje w miejscu. Nadludzkim wysiłkiem docieram do krzyżówki, z której mam jeszcze 7 km podjazdu do chatki. Skąd u mnie tyle sił!? Jest już po godz. 21, gdy atakuję ostatnią górę. Czuję, że już gonię resztkami sił. Chwilami nie kontroluję już tego, co robię. Znów leje, a budowana właśnie droga zamienia się w miękką glinę, po której trudno jest się poruszać. Pracujący jeszcze robotnicy ze zdziwieniem wyglądają ze swoich wielkich maszyn, myśląc pewnie co to za szaleniec o tej porze i przy takiej pogodzie jedzie na objuczonym rowerze. O 22.15, skrajnie wyczerpany, mokry i zziębnięty (to po chwili, gdy przestałem się intensywnie ruszać) dopadam do chatki. O Boże, dziękuję, bez Ciebie nie dałbym rady. Szybko wstawiam rower do środka i przebieram się w suche rzeczy. Pociągam dwa porządne łyki krupniku, którego niewielką ilość zostawiłem sobie na ten szczególny dzień. Znajduję jeszcze siłę, by przyrządzić cudownie gorący kisiel z rodzynkami i suszonymi morelami, wznieść toast resztką krupniku i rzucić swe skonane ciało na drewniane łóżko. JESTEM WIELKI!!! (...)

V. KOŃCOWE KILOMETRY

Dobiega końca kolejna już rowerowa podróż "mojego życia". W ciągu czterech tygodni spełniło się wszystko, o czym marzyłem przed wyprawą. Udało mi się zrealizować 3 główne jej cele - ujrzałem lodową lagunę Jökulsarlon w pełnym słońcu, przebyłem wnętrze Islandii (interior) najdłuższą i najtrudniejszą trasą, a na koniec dotarłem do najdalej na zachód położonego miejsca Europy. Czas wracać do domu...

wtorek, 21 sierpnia

Budzę się o godz. 5 rano, zanim jeszcze budzik dał znać o swoim istnieniu. Jakiś czas leżę w cieplutkim śpiworze, rozmyślając o wielu rzeczach, jeszcze raz przeżywając wczorajszy dzień - zdobycie najbardziej na zachód wysuniętego punktu Europy. Później jem skromne śniadanie i punktualnie o godzinie 7 ruszam w drogę. Ubieram się ciepło, zakładam grube rękawiczki. Jest jeszcze bardzo zimno, a jazdę rozpoczynam od kilkukilometrowego zjazdu. Tradycyjnie już z ogromną siłą wiatr wieje prosto w twarz. Przebycie 36 km zajmuje mi ponad 3 godziny. Wyraźnie czuję w nogach wczorajszy, wyczerpujący dzień. Tak jakoś jazda mi dzisiaj nie idzie, jestem osowiały, kompletnie bez sił. W końcu jednak docieram do Brjanslaekur, skąd płynę promem do Stykkisholmur (są dwa kursy dziennie, bilet kosztuje 1500 koron, przewóz roweru bezpłatnie). Po minięciu wysp Flatey wpływamy w strefę dużego zachmurzenia i już do końca dnia będzie mi towarzyszył deszcz. W Stykkisholmur dłuższy czas obserwuję jak samochody próbują opuścić prom po stromym, śliskim trapie. Silniki wyją na wysokich obrotach, spod kół wydobywa się dym, a i tak większość pojazdów wyjeżdża tylko dzięki temu, że kilka osób z obsługi promu wypycha je pod górę. Dopiero gdy trap zostaje posypany piaskiem, wydostanie się z promu jest nieco łatwiejsze. Nawet mi udaje się po nim wyjechać, choć nachylenie jest naprawdę bardzo duże. Później w strugach deszczu docieram do informacji turystycznej, gdzie spędzam dwie godziny. Siedząc w cieple przy stoliku konsumuję co nieco, obserwując przez szybę jak w znajdującym się na otwartym powietrzu basenie wylegują się ludzie. Pomimo deszczu i zaledwie 10 stopni C pływają tu nawet małe dzieci. A wszystko dzięki temu, że basen wypełniony jest cieplutką wodą. To taki islandzki zwyczaj, niedrogi, polecany każdemu, kto tylko znajdzie chwilę czasu na kąpiel. Godziny mijają szybko, czas więc ruszać w dalszą trasę. Tego dnia pokonuję jeszcze w deszczu ok. 20 km, kończąc zdobyciem na drodze nr 56, która przecina półwysep Snaefellsnes, kolejnej przełęczy, na której znajduje się chatka ratunkowa. Pomimo niezbyt późnej pory postanawiam zatrzymać się tu na nocleg. Nie mam już dzisiaj najmniejszej ochoty walczyć z zimnym deszczem i huraganowym wiatrem. To już czwarta z kolei noc spędzona w chatce ratunkowej - ależ mam szczęście. Do Reykjaviku pozostało 155 km.

środa, 22 sierpnia

Za oknem przeraźliwie hula wicher. Jest mgliście, co chwilę pada. Psia pogoda, a ja muszę jechać dalej, by zdążyć na samolot do Polski, który odlatuje za 3 dni. Miałem nadzieję, że Islandia pożegna mnie ładną pogodą, a tu jak na razie nie ma na to zbytniej nadziei. Zjadam chińską zupkę z grochowym gorącym kubkiem (smaczne połączenie), pakuję się i jeszcze dłuższą chwilę czekam, aż deszcz nieco osłabnie. Ruszam przed dziewiątą. Szutrowa droga prowadzi w dół, lecz przeciwny wiatr bardzo utrudnia poruszanie się. Po 13 km docieram do głównej, asfaltowej drogi. Do najbliższej większej miejscowości - Borgarnes, pozostało jeszcze 65 km. Dystans ten to nieustająca walka z wiatrem, na przemian w słońcu i deszczu. Generalnie jednak zaczyna się wypogadzać. W miasteczku w supermarkecie sieci "1011" robię małe zakupy, korzystając przy okazji z jednego z dobroczynnych islandzkich zwyczajów - darmowej kawy dla klientów. W większości samoobsługowych sklepów wystawiany jest termos lub ekspres z gorącą kawą, są kubki, cukier, śmietanka. Dla zmokniętego, zziębniętego rowerzysty jest to jak zbawienie. Stoi tu również mikrofalówka, w której można sobie przyrządzić posiłek (niekoniecznie z produktów zakupionych w tym sklepie). Po dwugodzinnej przerwie opuszczam Borgarnes. Jadę trasą nr 1 tzw. Ring Road, którą można objechać Islandię dookoła. Drogowskaz informuje, że do stolicy Islandii pozostało jeszcze tylko 73 km. Świeci słonko, choć nad pobliskimi górami wiszą ciemne chmury. Jest ciepło, termometr wskazuje 17 stopni C. Jednak gdy tylko słońce schowa się za chmury, temperatura spada o 5 stopni. Po przejechaniu tego dnia 105 km dojeżdżam do krzyżówki z drogą nr 47. I tu przeżywam lekkie rozczarowanie. Okazuje się, że Ring Road prowadzi prosto, przez kilkukilometrowej długości podmorski tunel, przez którym nie można przejechać na rowerze (jest zakaz), a odległości na drogowskazach pokazywały właśnie tę trasę. Abym ja mógł dotrzeć do Reykjaviku, muszę objechać fiord Hvalfjördur , robiąc dodatkowo ponad 40 km. No cóż, zostanie mi trochę mniej czasu na zwiedzanie islandzkiej stolicy. (...)

czwartek, 23 sierpnia

(...) Opuszczam Reykjavik udając się do pobliskiego Hafnarfjördur, gdzie bez problemów odnajduję ładnie położony klasztor polskich sióstr z zakonu Karmelitanek Bosych. Agnieszka - bardzo miła siostra przełożona, przyjmuje mnie z nieukrywaną radością. Choć przyszedłem tu zamienić jedynie kilka słów i przekazać zaległe (sprzed 7 lat) pozdrowienia od polskich Karmelitanek z klasztoru w Tromso na dalekiej północy Norwegii, które miałem okazję poznać w 1994 r. podczas rowerowej wyprawy na Nordkapp i Spitsbergen (klasztor w Tromso utworzyły siostry, które przybyły tam właśnie z zakonu z Islandii, po jego podziale), siostra nie chce się zgodzić bym tak szybko opuścił ich dom i proponuje nocleg. Częstuje mnie kawą, ciastkami, a później obfitą kolacją. Ogromna jajecznica, kilka rodzajów sera i chleba, kawa, a na deser przepyszne ciacho. Pycha!!! Chyba zgrzeszyłem, objadając się tak, że ledwo się ruszam. Wieczorem mam rzadką zapewne okazję porozmawiać ze wszystkimi siostrami, które zgromadziły się w pomieszczeniu oddzielonym od pokoju gościnnego kratami. Są bardzo spragnione wieści z Polski, dyskutujemy na wiele różnych tematów. Miła pogawędka przedłuża się do godz. 23.30. Na zakończenie dnia gorący prysznic i łóżko. Już zapomniałem, jak potrafią cieszyć tak proste, wydawało by się, rzeczy. Z klasztoru rozpościera się ładny widok na Reykjavik. Myśl o tym, że już pojutrze opuszczę Islandię sprawia, że w nocy długo nie mogę zasnąć. Za oknem oczywiście pada, a ja podziwiam panoramę stolicy, która mieni się tysiącem kolorowych świateł.

piątek, 24 sierpnia

Wcześnie rano opuszczam uśpiony jeszcze klasztor, zostawiając na pożegnanie krótki list (jeszcze raz dzięki za gościnę!) i po dwóch godzinach jazdy docieram do Błękitnej Laguny - wielkiej atrakcji Islandii. Jest to duże mlecznobłękitne kąpielisko , umiejscowione w polu lawy, zasilane przez gorące źródła. Wchodzę do ukrytego wśród zwałów lawy budynku wraz z rowerem, wejściem dla niepełnosprawnych. Zostawiam maszynę w korytarzu, a sam kupuję bilet za 880 koron i idę na teren naturalnego basenu. Już jutro odlatuję, pojutrze będę z rodziną, zaś cały dzisiejszy dzień postanawiam spędzić zażywając gorącej (+38 stopni C) kąpieli w naturalnych, leczniczych wodach Błękitnej Laguny. To jest moja nagroda za trudy wyprawy, za to, czego udało mi się dokonać przez ostatnie 4 tygodnie. Rozluźnienie mięśni, uspokojenie umysłu, totalna sielanka - tego było mi potrzeba. O dziwo, po czterech godzinach to rozleniwienie i bezruch zaczynają mnie nudzić. Znów nabrałem ochoty by wsiąść na rower i pomknąć przed siebie. Tego się po sobie nie spodziewałem. Biorę jeszcze zimny prysznic i idę na chwilę do naturalnej sauny, która znajduje się w .... grocie wyżłobionej w lawie. Ostatnia kąpiel w lagunie i opuszczam to urokliwe miejsce. Oświetlone słońcem obłoki pary, fantastycznie kontrastujące z pokrywającymi część nieba granatowo-czarnymi chmurami, stwarzają niepowtarzalny klimat, który na długo pozostawię w pamięci. (...)

Sobota, 25 sierpnia

(...) O godzinie 16.50 samolot linii ICELANDAIR zaczyna kołować na pas startowy. Po chwili stalowy ptak odrywa się od ziemi. Dość szybko przebijamy się przez warstwę chmur wlatując do krainy słońca. Co jakiś czas w znajdujących się pod nami chmurach trafiają się "okna", odkrywając nieziemskie widoki na pokryty wulkanami i lodem, pierwotny ląd (na lotnisku warto poprosić o miejsce z lewej strony samolotu). W końcu pod nami pozostaje już tylko bezkres Atlantyku. Podobnie jak miesiąc wcześniej przestawiam zegarek, tym razem o dwie godziny do przodu. Wychodzi na to, że na Islandię leci się nieco ponad jedną godzinę, powrót zaś zajmuje ponad 5 godzin... Ze smakiem zjadam pyszny obiad, później siedzę wpatrując się w świat za oknem. Ponieważ lecimy na wschód, zmrok zapada w krótszym, niż normalnie, czasie. Rozmyślam o ostatnich czterech tygodniach, jeszcze raz je przeżywam. Stwierdzam, że dopiero drugi pobyt na Islandii pozwolił mi w pełni docenić jej walory. Gdy cztery lata temu po raz pierwszy podróżowałem rowerem po wyspie ognia i lodu, tak do końca nie wiedziałem, pomimo dobrego przygotowania się przed wyprawą, z czym będę się tu musiał zmierzyć, co mnie czeka i na co się nastawiać. Ten drugi pobyt był dojrzały, wiedziałem już jak "podejść" do Islandii i jak się do niej nastawić psychicznie. Pomimo, że teraz trasa była znacznie cięższa, momentami ekstremalnie trudna, to zniosłem ją zdecydowanie lepiej niż wyprawę sprzed 4 lat. Łatwiej mi było przewidzieć trudno-przewidywalną islandzką pogodę, rozplanować dzienne etapy podróży, wiedziałem o jakiej porze dnia najlepiej być w danym miejscu (przy założeniu, że akurat pokaże się słońce), by zrobić najlepsze zdjęcia. I co najważniejsze - odpowiednie nastawienie psychiczne pozwoliło mi doskonale fizycznie przetrwać wyprawę. Tradycyjnie już, gdy tylko kolejna moja ekspedycja dobiega końca, zaczynam żałować, że tak szybko się skończyła. Tak jest i tym razem. Pomimo, że bardzo już tęsknię za rodziną, gdybym tylko mógł, to pewnie zawróciłbym samolot. Ogromne, niezmierzone pustkowia, potężne wodospady, piekielny ogień i zimny lód, dzikie rzeki, groźne wulkany, niepowtarzalny klimat. Zostawiłem na Islandii cząstkę siebie. I to nie tylko w przenośni ale i dosłownie - schudłem przecież podczas wyprawy ponad 18 kilogramów.

INFORMACJE PRAKTYCZNE

  1. Jak dojechać.
  2. Na Islandię dostać się można albo samolotem, albo promem. Tańszy - wbrew pozorom - i przede wszystkim dużo szybszy jest wariant lotniczy.

    • samolot:

      Najtańszy jest lot liniami ICELANDAIR, z któregoś z dużych miast niemieckich - np. Monachium, Frankfurt, Dusseldorf, Berlin - przy czym najlepiej rozpocząć podróż z Berlina, choćby z uwagi na odległość od Polski. Najtańszy bilet w obie strony to wydatek rzędu 1400,- zł i dobrze jest go zarezerwować kilka miesięcy wcześniej (można to zrobić w niektórych biurach podróży w Polsce) - patrz Sportowy Styl nr 6/2001. W ubiegłym roku LOT podpisał umowę z ICELANDAIR, dzięki której o 30% potaniały połączenia lotnicze z Warszawy na Islandię i obecnie bilet powrotny kosztuje ok. 2000,- zł (szczegóły u warszawskiego przedstawiciela ICELANDAIR - tel. (022) 697-73-10 , e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. )

    • prom:

      Na Islandię można dopłynąć promem NORRÖNA linii Smyril, kursującym raz w tygodniu z Danii (wypływa w sobotę o godz. 20.00 z miasta Hanstholm) i z Norwegii (wypływa we wtorki o godz. 15.00 z Bergen), by ostatecznie we czwartek o godz. 10.00 dotrzeć do Seydisfjördur na Islandii. Trasa promu jest nieco długa i skomplikowana, dlatego też jest to dobry sposób podróżowania dla ludzi dysponujących dużą ilością czasu, chcących przewieźć samochód czy motor lub dla kogoś, kto przy okazji wyjazdu na Islandię chce zwiedzić też Wyspy Owcze lub Szetlandy. Cena biletu na trasie Dania - Islandia to ok. 2200 koron duńskich w jedną stronę (warto kupić od razu bilet powrotny, gdyż bilet na trasie Islandia - Dania kosztuje 20% drożej), samochód to dodatkowo 1250-1800 DKK; ceny biletów na trasie Norwegia-Islandia to odpowiednio 1770 i 950-1400 DKK (za samochód). Dokładny cennik i rozkład jazdy oraz dodatkowe informacje można znaleźć w internecie - www.smyril-line.fo

  3. Kiedy jechać.

    Na wyprawę rowerową najodpowiedniejsza jest pora letnia, od początku lipca do ostatniej dekady sierpnia. Jeżeli trasa wyprawy przebiega przez interior, to trzeba wziąć pod uwagę fakt, że niektóre trasy prowadzące przez wnętrze Islandii stają się przejezdne dopiero na przełomie lipca i sierpnia, kiedy to topnieją ostatnie śniegi. Podróżując po Islandii najważniejsze jest jednak by mieć "szczęście do pogody".

  4. Pogoda.

    Najbardziej charakterystyczną cechą islandzkiej pogody jest jej zmienność. Na wyspie popularne jest powiedzenie "jeżeli nie podoba ci się pogoda, poczekaj 20 minut, na pewno będzie inna". Pewnego dnia spotkałem rowerzystę z Niemiec, który przybył na Islandię w podobnym co ja terminie i podróżował inną tras. Na 11 dni pobytu on miał 1 dzień względnie ładnej pogody, a ja takich dni miałem aż 7. Często w ciągu jednego dnia można doświadczyć tu wszystkich pór roku - słońca, deszczu, lodowatego wiatru itd. A zdarza się i tak, że to wszystko występuje jednocześnie. "Dyżurna" temperatura na Islandii to 10 - 12 stopni C. Gdy jest bezwietrznie (rzadki przypadek) i świeci słońce, to temperatura może przekroczyć 30 stopni C (zdarzyły mi się dwa takie dni podczas wyprawy w 1997 roku). W roku 2001 najczęściej było tak, że gdy rano wyruszałem termometr wskazywał 4 - 5 stopni C, później w ciągu dnia było przeważnie od 8 do 12 stopni C, by pod wieczór znów spaść do czterech, a nawet trzech stopni. Bardzo fajnym zjawiskiem na Islandii są tzw. "białe noce", które w lecie pozwalają na dowolne wydłużanie czasu podróży.

  5. Transport wewnętrzny.

    Na Islandii bez kłopotu można przewieźć rower autobusem. Ponieważ liczba jednośladów, która może być zabrana jednym kursem jest ograniczona, obowiązuje zasada "kto pierwszy ten lepszy". Nie ma możliwości wcześniejszej rezerwacji miejsca na rower. Koszt przewozu jednośladu - 6 USD na trasie do 100 km i 8,50 USD na trasie dłuższej.

  6. Pieniądze.

    Obowiązującą walutą jest korona islandzka (ISK). Podczas mojej podróży w 2001 r. 1 dolar amerykański kosztował równo 100 ISK. Na Islandii bardzo popularne są karty płatnicze (zwłaszcza VISA), którymi można płacić niemal wszędzie i za wszystko, nawet za jedno jabłko czy bułkę.

  7. Ceny.

    Niestety - najwyższe w Europie, zwłaszcza ceny żywności. Oto kilka przykładów: gaz w butli 250 - 550 ISK, pocztówki 45-60 ISK, znaczek do Polski - 55 ISK, lody (bardzo smaczne!) - 110 ISK, chleb 1kg - 250 ISK, mleko, 1l - 84 ISK, jabłka, gruszki - 120-200 ISK, tuńczyk puszka - 80-100 ISK, Pepsi 2l - 160 ISK, sok 1l najtańszy - ok. 80 ISK, czekolada 100gr - 100-200 ISK, żółty ser 1 kg - 650 ISK, suszone śliwki 400gr - 230 ISK, makaron spaghetti 1kg - 60-120 ISK, sosy w słoikach (np. Heinz, Uncle Ben) - 100-180 ISK, muesli 1kg - 300 ISK, Prince Polo - 80 ISK, owoce w puszce (ananasy, brzoskwinie, gruszki) - ok. 150 ISK, puszka fasolki, groszku czy kukurydzy - 40-100 ISK.

  8. Język.

    Urzędowym językiem jest islandzki, raczej trudny do "załapania". W powszechnym użyciu jest natomiast język angielski, którym można się porozumieć niemal wszędzie. Dużo mniej popularny na Islandii jest język niemiecki.

  9. Gdzie nocować.

    Biwakować można gdzie tylko dusza zapragnie. Wolnej przestrzeni jest wszędzie pod dostatkiem, a biwakowanie na dziko jest jak najbardziej dozwolone (poza obszarami parków narodowych). Dla rowerzysty zresztą jest to czasem jedyna możliwość, biorąc pod uwagę nierzadko duże odległości pomiędzy ludzkimi osadami. Nocleg jednej osoby na kempingu to wydatek rzędu 300 - 600 ISK. Noclegi w schroniskach młodzieżowych - ok. 2000 ISK, w najtańszych hotelach 4000 ISK.

  10. Mapy, przewodniki, materiały informacyjne.

    Mapa Islandii kupiona w Polsce służy jedynie do zaplanowania trasy. Pierwszą rzeczą po dotarciu na Islandię powinien być zakup islandzkiej mapy wydawnictwa LANDMAELINGAR ISLANDS w skali 1:500.000 (koszt ok. 1300 ISK). Są tu doskonale pokazane drogi, z odrębnie zaznaczonymi odcinkami asfaltowymi, oznaczone większe rzeczne brody (ważne w interiorze), miejsca kempingowe, podane odległości w kilometrach itp. Godne polecenia są bezpłatne islandzkie foldery i informatory, dostępne na lotnisku, przystani promowej i w każdym biurze informacji turystycznej. Są perfekcyjnie przygotowane, zwykle w kilku językach. Można w nich znaleźć dużo praktycznych informacji np. o lokalnych, powszechnie mało znanych turystycznych atrakcjach, rozkłady jazdy autobusów, ceny zorganizowanych wycieczek. Co roku wydawana jest gruba, bogata w zdjęcia, bezpłatna broszurka pt. "AROUND ICELAND", drukowana w pięciu wersjach językowych, która po kolei opisuje wszystkie regiony Islandii, przedstawiając największe turystyczne atrakcje każdego z nich oraz zawiera wiele innych cennych informacji.

  11. Fotografia

    Z pewnością w trudnych islandzkich warunkach (zwłaszcza gdy sprzęt przewozi się na rowerze) lepiej niż nowoczesne, ale zarazem delikatne lustrzanki autofokus zbudowane z tworzyw sztucznych, sprawdzają się starsze aparaty mechaniczne, masywne, odporne na wstrząsy, kurz i wilgoć, którymi można zrobić zdjęcie nawet wówczas, gdy np. wyczerpie się bateria. Ja posługuję się dwoma aparatami Pentax (LX i Super A) i pięcioma obiektywami stałoogniskowymi - 135 mm, 50 mm, 35 mm, 28 mm i 16mm rybie oko. Do tego mam jeszcze konwerter x 2 i taki zestaw w zupełności mi wystarcza.

    Jadąc na Islandię śmiało można zabrać ze sobą filmy niskoczułe, na których uzyskuje się dużo lepszą jakość zdjęć niż na filmach średnio- i wysokoczułych. Jest tam w powietrzu bardzo dużo rozproszonego światła, co sprawia, że w rzeczywistości jest jaśniej niż się często wydaje. Używałem materiałów negatywowych FUJI REALA 100 i AGFA ULTRA 50 oraz slajdów FUJI VELVIA 50 i FUJI PROVIA 100F. Filmy są tu droższe (nawet w sklepie wolnocłowym na lotnisku) niż w Polsce, rozsądnie więc będzie zaopatrzyć się w nie przed wyjazdem.

    Aparaty koniecznie trzeba dobrze zabezpieczyć przed drobniutkim piaskiem (pyłem), którego nie sposób na Islandii uniknąć oraz przed wszechobecną tu wilgocią. Przyborów do czyszczenia aparatu i optyki używa się tu naprawdę często. Nie wolno zapomnieć o dodatkowych bateriach; statyw też się przyda (uwaga na nagłe silne porywy wiatru).

  12. Ubiór

    Należy przygotować się na każde warunki pogodowe. Jak już pisałem, przeciętna temperatura w dzień podczas lata waha się w granicach 10 - 12 stopni C, choć może być i dużo zimniej. W interiorze nawet w lecie może spaść śnieg. Zalecany jest sposób ubierania się "na cebulkę" tj. termiczna bielizna antypotna, warstwa ocieplająca (polar) oraz warstwa wierzchnia, przeciwdeszczowa. Ze względów bezpieczeństwa zalecane jest ubieranie się w odzież o jaskrawych kolorach (zwłaszcza w interiorze). Nie wolno zapomnieć o rękawiczkach i czapce (opasce).

  13. Rower - wyposażenie

Rower do wyprawy na Islandię bezwzględnie musi być dobrze przygotowany i wyposażony w miarę dobrej klasy osprzęt, ale równocześnie nie tej najwyższej, gdyż z uwagi na fatalne warunki eksploatacji, wszędobylski piasek między łańcuchem a zębatkami czy też w przerzutkach, szybko ulega zużyciu i po prostu szkoda jest wydanych pieniędzy. Najważniejsze są koła i szprychy, które podlegają każdego dnia potwornym przeciążeniom. Warto więc w nie zainwestować. Oto niektóre części rowerowe, które trzeba ze sobą zabrać - zapasowe szprychy i klucze potrzebne do ich wymiany (również od strony wielotrybu), zapasowe dętki i przynajmniej jedna opona (najlepiej zwijana), kilka zapasowych śrubek i drut, którym można by było naprawić bagażnik gdyby "strzelił" (chyba jedynie niemieckie bagażniki firmy TUBUS gwarantują bezawaryjne użytkowanie). Z innych rzeczy dobrze jest mieć m.in. maskę z neoprenu lub kominiarkę na wypadek wystąpienia burzy piaskowej, okulary (koniecznie!), klapki lub stare tenisówki do przechodzenia przez rzeki.