Rowerem do Arktyki

Przez góry Norwegii

Zaczęło się - chyba jak większość wypraw - od marzeń. Przeczytane książki podróżnicze, obejrzane filmy wzbudziły chęć poznania świata. Zrodziło się pytanie jak zrobić by zwiedzić jak najwięcej, a zarazem jak najtaniej. Wybór padł na najwspanialszą maszynę jaką wymyślił człowiek - rower. Kolejnym problemem było dokąd jechać? Ważne jest by przed każdą wyprawą zdać sobie sprawę z tego co się lubi. Jeśli ktoś dobrze czuje się wśród ludzi, pasjonuje go architektura, lubi zwiedzać muzea, kościoły itp., to powinien wybrać się w te rejony, gdzie będzie miał tych atrakcji pod dostatkiem. Moją "miłością" jest przyroda. Lasy, góry, morze, spokój i cisza to rzeczy, przy których najlepiej odpoczywam. Wybrałem więc kraje skandynawskie, w szczególności Norwegię - kraj, którego największym bogactwem jest wspaniała przyroda.

Po dwóch miesiącach studiowania map, przeglądania folderów, czytania przewodników nadszedł dzień wyjazdu. Cudem wciskając ogromną ilości bagażu do sakw, drugiego czerwca wyruszam w podróż. Rower "ubrałem" w sakwy w akademiku na I piętrze i wraz z dwoma kolegami, z trudem wynieśliśmy go na zewnątrz. Ważył chyba z tonę. Wszelkie granice rozsądku zostały przekroczone. Była to moja pierwsza wielka wyprawa. Brak doświadczenia sprawił, że zabrałem ze sobą dużo zbędnych rzeczy (np. 12 butli z gazem było "lekką" przesadą). Duży wpływ na ciężar miała również duża ilość zabranego jedzenia, co jednak w przypadku bardzo "chudego" portfela jest w drogich krajach skandynawskich koniecznością.

Wsiadłem do pociągu w Krakowie i po całonocnej podróży znalazłem się w Szczecinie. Następnie rowerem do Świnoujścia i promem do Ystad. Odetchnąłem z ulgą. Teraz już nie było odwrotu. Wewnętrzny głos, który mi mówił "Facet zastanów się co robisz. Samemu w taką podróż? Nie bądź głupi, zawróć, jeszcze możesz to zrobić. Po co będziesz się męczył?!" itp. umilkł.

Takie były początki. Moim zamiarem było wówczas dotarcie do Przylądka Północnego, najbardziej na północ wysuniętego skrawka Europy. Niestety z powodu braku gotówki (140 USD na całą wyprawę) udało mi się dotrzeć "tylko" do koła podbiegunowego. Bilans wyprawy to 4158 km przejechanych w przeciągu 31 dni z rekordowym - jak mi się wydaje - obciążeniem oraz mocne postanowienie, że w następnym roku zrealizuję swoje zamiary z nawiązką tzn. oprócz zaliczenia Nordkappu, dotrę z rowerem na Spitsbergen, do krainy lodowców i białych niedźwiedzi.

Na kolejną wyprawę wyruszam w lipcu następnego roku z mojego rodzinnego miasta Przemyśla. Jadę tak jak rok wcześniej pociągiem do Szczecina i promem do Ystad.

Szwecja wita mnie piękną słoneczną pogodą. Celnik na wieść o tym gdzie się wybieram patrzy to na mnie, to na rower, wyraźnie usiłując zgadnąć czy ma do czynienia z kawalarzem czy z wariatem. Po chwili pozwala mi jechać życząc powodzenia. Kieruję się do Malmö, a następnie wzdłuż wybrzeża do Norwegii. Poruszam się dobrze oznakowanymi, bocznymi drogami biegnącymi równolegle do autostrady. Drogowskazy co jakiś czas informują jak dojechać rowerem do najbliższego większego miasta, nie pozwalając zabłądzić. Mijam kilka zatłoczonych pól golfowych, przejeżdżam obok pięknych zabytkowych wiatraków i nowoczesnych siłowni wiatrowych wyglądających jak śmigła samolotu osadzone na wielkich stalowych słupach. Wiatr od morza sprawia, że są w ciągłym ruchu. Duże wrażenie robią na mnie domy. Jedne, to wielkie kamienne budowle przypominające małe zamki, inne, kolorowe drewniane chatki z dachami porośniętymi trawą wyglądają jak wycięte z bajki. Wszystko czyste i estetyczne. Teren jest płaski, więc z małą pomocą wiatru przejeżdżam dziennie po ok. 200 km. Czwartego dnia po południu w Svinesund po przekroczeniu mostu rozciągniętego nad Iddefjordem wjeżdżam do Norwegii. Piękne widoki na lesiste, pagórkowate brzegi są obietnicą przyszłych wrażeń. Pierwszym widocznym znakiem obecności w Norwegii jest żółta (zamiast białej) linia wyznaczająca oś jezdni.

Poruszając się wzdłuż Oslofjordu wjeżdżam do Oslo, miasta, które zadziwia swoją przestronnością. Towarzyszy mi potężny biały prom "QUEEN OF SCANDINAVIA", który przypłynął właśnie z Kopenhagi. Chwilę później po prawej stronie prezentuje się w pełnej okazałości zamek Akershus otoczony starymi drzewami. Stare działa umieszczone na wysokich murach skierowane na fiord świadczą, że była to twierdza obronna. Kilkaset metrów dalej wdzięczy się jeden z najbardziej charakterystycznych budynków stolicy - Ratusz. Jego wysokie czerwone wieże widoczne są już z daleka. Cały czas jadę ścieżką dla rowerów biegnącą nabrzeżem. Na wodach zatoki pełnej małych skalistych wysepek kołysze się niezliczona ilość mniejszych i większych łodzi, jachtów i motorówek. Przed wyjazdem z Oslo "zahaczam" jeszcze o półwysep Bydgoy, gdzie odwiedzam najsłynniejsze w mieście Muzeum Statków Wikingów. Oprócz IX wiecznych statków, można na półwyspie zobaczyć zbudowaną z drzewa balsa na wzór tratew Inków "KON-TIKI", na której w 1947 roku Thor Heyerdahl wraz z pięcioma towarzyszami przepłynął w 101 dni Ocean Spokojny ze wschodu na zachód, udowadniając w ten sposób, że już za czasów Inków możliwa była migracja z Ameryki Południowej do Polinezji. Oglądając "KON-TIKI" trudno wprost uwierzyć, że można było na niej dokonać takiego wyczynu. Godne uwagi jest również Muzeum Statku FRAM oraz Muzeum Kultury Ludowej - NORSK FOLKEMUSEUM. Znajduje się tu ogromna kolekcja pochodzących z całej Norwegii drewnianych zabytkowych chałup i budynków gospodarczych. Opuszczam to wyrosłe nad zatoką miasto mile zaskoczony jego osobliwym pięknem. Dalsza trasa wiedzie na zachód, a później na północ. Kilka kilometrów przed Drammen mijam parking pełen samochodów z polską rejestracją. Rzuca mi się w oczy tablica z napisem w języku polskim, zabraniająca parkowania w godzinach nocnych. Polski akcent. Pierwszej zadyszki dostaję za Eggedal. Po wyczerpującym dniu i 13 km podjazdu na koniec, postanawiam zanocować na werandzie jednej z wielu znajdujących się tu daczy. Między poniedziałkiem, a czwartkiem jest to jeden ze sposobów na nocleg. Bez konieczności rozbijania namiotu ma się dach nad głową. "Odpływam" usypiany cichym szumem pobliskiego strumyka.

Dwa dni później przeżywam chyba najcięższy dzień w czasie całej wyprawy. Wyruszam o godz. 10.00 po nocy spędzonej pod gołym niebem, nad rwącym górskim strumieniem. Po 3 godzinach przejeżdżam obok małego wodospadu umiejscowionego tuż przy drodze. Chwilę później w miejscowości Tyin widzę dwie skały pokryte śniegiem, jakby wrota, a za nimi prześliczne białe góry i jezioro z pływającą krą. Śnieg w lipcu i to w tej ilości jest dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Czuję jakbym znalazł się w bajkowej krainie Królowej Śniegu. Droga śmiało wciska się pomiędzy jezioro i skały. Po kilkunastu kilometrach mijam kamień z napisem 1117 m n.p.m. - najwyższy punkt na tej drodze. Pierwszy raz przekroczyłem wysokość 1000 m n.p.m. Nie są to może wysokości "alpejskie", ale należy pamiętać, że podjazdy prawie zawsze prowadzą tu od poziomu morza. Po kolejnych kilkunastu kilometrach droga nagle zaczyna opadać, najpierw łagodnie, później stromo. Z dużą prędkością zjeżdżam serpentynami wykutymi w skale. Co za zjazd! Po jednej stronie wysokie skalne ściany, po drugiej kilkusetmetrowa przepaść. Co pewien czas pokonuję tunele - nad jednym z nich przewala się wodospad. Gdzieś w połowie zjazdu moim oczom ukazuje się bardzo urokliwa końcówka Ardalsfjordu, który jest z kolei przedłużeniem najdłuższego fiordu Norwegii - Sognefjordu, wcinającego się w ląd na ponad 200 km. Szczęśliwie docieram na sam dół do miasteczka Ovre Ardal, cichego i spokojnego jak wszystkie w Norwegii. Jest już 18.00. Kieruję się na wąską, podrzędną drogę prowadzącą do Turtagro. Szosa od razu pnie się bardzo stromo po skalnej ścianie. Trochę jadąc, trochę pchając rower gramolę się do góry. Przebycie 4 km zajmuje mi ponad godzinę. Jestem już bardzo zmęczony i głodny. Przez chwilę jest płasko, droga prowadzi wzdłuż rwącej rzeki. Intensywna zieleń otoczenia zachęca by się tu zatrzymać, ale coś pcha mnie dalej. Znów zaczyna się stromizna. Myślę sobie "jeszcze jeden zakręt i fajrant". Pokonuję go i widzę coś co odbiera mi resztki sił. Duża, pusta przestrzeń, a w oddali okropne, długie serpentyny, aż do krainy śniegu. Nagle niknie wszelka roślinność. Tylko góry, śnieg i droga. Waham się czy nie zjechać w dół by tam przenocować, ale żal mi tych przebytych z wielkim trudem kilometrów. Chwila odpoczynku, zaciskam zęby i ruszam dalej. Słońce schowało się za góry, jest zimno, a na dodatek wieje przenikliwy wiatr prosto w twarz. Po 90 min. wyjeżdżam na szczyt serpentyn i widzę, że to nie koniec. Dalszy odcinek wciąż prowadzi w górę. Po bokach drogi są zaspy dochodzące do 2 metrów wysokości, nie ma się nawet gdzie zatrzymać. Pocieszam się, że za następnym zakrętem jest już koniec, ale niestety nie - kolejne serpentyny. Spoglądam za siebie i widzę ogromne pole śniegu przecięte czarną wstęgą drogi. Przy "życiu" trzymają mnie już tylko snickersy. Wreszcie za którymś z zakrętów (zaspy ograniczają widoczność) pojawia się szlaban, budka i mały domek, z którego dochodzi głośne chrapanie. Okazuje się, że w dzień przejazd tą drogą jest płatny (rowerzyści - free). Jestem na wysokości 1300 m n.p.m. Jest już po północy, dookoła roztacza się jasność letniej ???, skandynawskiej nocy. Niedaleko brodząc w śniegu pojawiają się dwa renifery - pierwsze dziko żyjące jakie widzę. Patrząc na mnie są chyba jeszcze bardziej zdziwione niż ja. W oddali słyszę kukułkę i sam już nie wiem czy to aby nie halucynacje. Zatrzymuję się tu na posiłek. Wypijam litr mocnej, gorącej kawy, która ma piorunujący wpływ na wymęczony organizm. Od razu stawia mnie na nogi. Odpoczywam jeszcze przez chwilę i ok. 2.30 ruszam w dół. Jadę ostrożnie gdyż droga nie jest w najlepszym stanie. Na małym skrzyżowaniu znów wybieram drogę prowadzącą w górę. Pomimo stromizny pokonuję te kilka kilometrów bez problemów. Docieram na szczyt. Moim oczom ukazuje się najwyższy płaskowyż Gór Skandynawskich - Jotunheimen ("Dom Olbrzymów"). Sięga on 1500 m n.p.m., a z niego wyrastają szczyty o wysokości względnej nawet do 1000 m - m.in. Galdhopiggen (2469) i Glittertind (2452) najwyższe szczyty Norwegii. Aby się na niego dostać muszę najpierw zjechać 8 km w dół, by później znów mozolnie wspinać się pod górę. Zjeżdżam 4 km i znajduję wspaniałe miejsce na obozowisko, tuż nad kilkusetmetrowym urwiskiem. Jest czwarta rano. Szczęśliwy, że skończył się ten najdłuższy dzień wyprawy rozbijam namiot i robiąc sobie "Dzień Dziecka" zakopuję się w puch.

Po dniu przerwy, kiedy to spożywam pierwszy od wielu dni "porządny" obiad i regeneruję siły, w otoczeniu dostojnych gór smaganych wiatrem; i po nocnej walce z wichurą, gdy tylko dzięki błyskawicznemu obciążeniu linek namiotu dużymi kamieniami udało mi się go uratować przed odlotem w siną dal, ruszam na spotkanie z Jotunheimen. Tuż przed startem na parkingu, obok miejsca gdzie obozowałem zatrzymuje się samochód kempingowy z Danii - pierwszy samochód od czasu gdy się tu zatrzymałem. Przemiłe małżeństwo jest w drodze na Nordkapp. Rozmawiamy, częstują mnie owocami. Odjeżdżają pierwsi, na pożegnanie "See a later, maybe". Na początek - dla zachęty - jadę kilka kilometrów w dół do skrzyżowania z główną drogą Rv 55, która wspina się tu od Lustrafjordu. Później znów serpentyny. Mijam tabliczki z napisem 1000, 1100, 1200 m n.p.m. Z góry nadjeżdża samotna cyklistka na wzorowo zapakowanym "trekkingu". Zatrzymuje się i chwilę gawędzimy. Ta cud urody panna z Niemiec sprawia, że mam wielką ochotę potowarzyszyć jej w dalszej wycieczce. Obowiązek bierze jednak górę. Kolejny dzień wspaniałej słonecznej pogody dodaje mi sił. Tabliczka 1300, później 1400 m n.p.m. i jestem na płaskowyżu. Znów na poboczach śnieżne zaspy. Jadę, a obok mnie grupka mężczyzn w średnim wieku sunie na "biegówkach". Lato !? - kompletne wariactwo. Na drodze panuje duży (jak na Norwegię) ruch. Pomimo wąskiej drogi kierowcy jadący za mną nie trąbią lecz cierpliwie czekają na możliwość wyprzedzenia. Za każde ułatwienie im tego manewru uśmiech i przyjazny gest ręki. Można sobie pomarzyć, że w Polsce też tak kiedyś będzie. Spotykam kilka grup trenujących kolarzy. Zaraz po minięciu dużego schroniska, którego czerwone ściany tworzą w słońcu uroczy kontrast ze śniegiem, dojeżdżam do znaku z napisem Fantesteinen 1434 m.o.h. Osiągnąłem najwyższy punkt tej drogi i największą wysokość podczas całej wyprawy. Jeszcze kilka kilometrów płasko i w końcu zjazd. Ale szaleństwo! Na liczniku co chwilę pojawia się 80 km/h. Wiatr dosłownie zamraża. Ciało zastygło w jednej pozycji, ruszają się jedynie wybałuszone oczy i końcówki palców kurczowo zaciśnięte na hamulcach. Nagle kończy się śnieg i "wjeżdżam" w piękną zieleń. Niebiesko - zielone jezioro mruga do mnie odbitym światłem słonecznym. Śpiewają ptaki, wieje ciepły wietrzyk, który powoli doprowadza zmarznięte członki do stanu używalności. Po kilkunastu kilometrach lekko do góry i znów w dół. Kolejne jezioro, które zaraz zamienia się w rwącą rzekę. Wzdłuż niej prowadzi droga. Czuję zapach lasu - szczególnie intensywny po tych kilku dniach spędzonych wśród śniegów. I tak przejeżdżam - praktycznie cały czas z góry - 48 km, aż do Lom. Tuż przed kolejną miejscowością - Vagamo, na parkingu spotykam znajomych Duńczyków odpoczywających po obiedzie. Gościu na mój widok wytrzeszcza oczy ze zdziwienia, że jestem tak szybko i po chwili słyszę "Man, you are crazy". Odpowiadam krótko i z dumą "No, I'm polish".

Nocuję nad rwącą rzeką. Obok biwakuje młody rowerzysta z Niemiec, który opowiada mi o słynnym nie tylko w Norwegii, corocznym wyścigu kolarskim dla wszystkich - Trondheim - Oslo. Uczestnicy muszą w ciągu jednej doby przejechać 540 km. Może i ja kiedyś spróbuję. Kolejnego dnia walczę z krótkim lecz niewiarygodnie stromym podjazdem, prowadzącym szutrową drogą przez las - skrót do miejscowości Sel. Na zawsze zapamiętam jak ogromny wysiłek musiałem włożyć w to, by wyprowadzić rower na przełęcz. Żar z nieba, pot, chmary much i komarów . Piekło. Później ponad 3-godzinna walka z przeciwnym wiatrem, Dombas i kolejny płaskowyż, na który wyprowadza mnie szeroka droga - Park Narodowy Dovrefjell, tym razem bez śniegu na poboczach. Znów jadę nocą. Przez te "prawie białe" noce organizm mi się rozregulował. Boję się co będzie na dalekiej północy, gdy słońce przestanie chować się za horyzont. Na drodze jestem tylko ja i wielkie ciężarówki (spotykałem je wyłącznie nocą), których kierowcy często pozdrawiają mnie głośnymi syrenami. Czuję w takich chwilach przypływ nowych sił. W czasie przejazdu przez Dovrefjell nagle zaczyna padać śnieg. Ma również miejsce ciekawe zdarzenie. Około północy wyprzedził mnie samochód osobowy, zatrzymał się i wysiadł z niego mężczyzna, który zaczął bić brawo. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Poczułem w tym momencie, że naprawdę ktoś docenia mój wysiłek. Przyjemne uczucie.



Żeglując przez Lofoty

60 km za Oppdal w przydrożnej toalecie, których sieć "oplata" całą Norwegię, z ciekawości zaglądam do części przeznaczonej dla niepełnosprawnych i matek z dziećmi. Nie mogę uwierzyć. Obszerna, ocieplana, z gorącą wodą, duże lustra, a to wszystko tuż przy drodze. Nie namyślając się długo "zarządzam" generalne mycie. Gorąca woda - pierwszy raz od zejścia z promu. Następnego dnia klucząc rowerowymi ścieżkami wjeżdżam do Trondheim - trzeciego co do wielkości miasta Norwegii. Główną atrakcją tej duchowej stolicy kraju jest największy średniowieczny budynek Skandynawii - słynna katedra NIDAROS DOMKIRKE. W niej znajduje się grób króla i świętego Olafa II, do którego od wieków pielgrzymowali ludzie z całej Norwegii i Szwecji. Katedra jest również miejscem koronacji norweskich monarchów. Jadąc przez most od razu zauważam jej górującą nad drzewami spiczastą wieżę. Obowiązkowa wizyta w biurze informacji turystycznej skąd wynoszę całą reklamówkę darmowych folderów; odwiedzam również znajdujący się nad brzegiem fiordu targ rybny pełen znanych mi i nieznanych owoców morza. Unoszący się tu intensywny zapach przypomina, że czas na posiłek. Na ławce przed supermarketem raczę się wyśmienitym norweskim mlekiem, chlebem z dżemem i bananami. W pewnym momencie podchodzi do mnie starszy mężczyzna. Słabą angielszczyzną pyta skąd pochodzę po czym bierze do ręki małą książkę, otwiera na odpowiedniej stronie i podsuwa mi ją pod nos. Z wrażenia mało się nie udławiłem. Ale numer - cała strona tekstu po polsku (sąsiednia po chińsku). Okazało się, że gościu jest świadkiem Jehowy. Wyjazd z miasta ścieżkami dla rowerów okazuje się równie skomplikowany jak wjazd. Niebo szybko pokrywa się ciężkimi ołowianymi chmurami. Mam złe przeczucia.

Stało się. O kilku następnych dniach wyprawy chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Załamanie pogody przyszło nagle i niespodziewanie. Mam uczucie jak gdyby "złe moce" chciały odrobić wszystkie słoneczne dni jakie mi wcześniej podarowała natura. Mokre niebo, mokry rower, mokre ciuchy i buty, mokra jezdnia ... boję się otworzyć konserwę. Wydaje mi się, że nawet powietrze w oponach jest mokre. Dokuczliwe zimno, lejąca się z góry bez chwili przerwy woda i najgorsze - silny wiatr prosto w twarz. Oddałbym wiele za chwilę przy ognisku. Łzy bezsilności. Wielokrotnie mam ochotę rzucić rower, wsiąść do pociągu (w te rejony jeszcze dociera) i wrócić do "normalnego" świata, gdzie świeci słońce. Ważne jest w takich chwilach by nie ulec, nie dać się skusić wygodzie (np. przejechanie jakiegoś odcinka pociągiem), gdyż później będzie niewiarygodnie trudno z tego zrezygnować. Trzeba podjąć walkę pomimo wszystko, odpędzić myśli o luksusach (np. jak to w domu jest ciepło, sucho i syto). Prędzej czy później "karta się odwróci", a następujące wówczas uczucie dumy, że dało się radę, pozostanie na zawsze. Każde takie zwycięstwo umacnia, powoduje, że następne przeciwności pokonuje się łatwiej. Tak jest nie tylko podczas wypraw ale i w codziennym życiu. Walka ze sobą, z własnymi słabościami - myślę, że właśnie to jest jednym z głównych elementów, które nadają sens każdej, nawet małej wyprawie. Budzi się we mnie "zwierzę", które drzemie w każdym. Dzięki temu, dzięki wściekłości jestem w stanie poruszać się naprzód. Nie myślę, nie czuję, jestem "maszyną do robienia kilometrów".

W okolicy koła podbiegunowego słońce jakąś niewyobrażalną siłą przebiło się przez chmury i oświetla budynek Ośrodka Koła Polarnego. Jego bardzo oryginalny kształt sprawia, że z daleka wygląda jak UFO. W budynku mieści się m.in. poczta, gdzie można kupić certyfikat potwierdzający fakt przekroczenia koła podbiegunowego 66°33'0" N. Po 10 min. pogoda powraca do normy. Wciąż leje, lecz ta krótka słoneczna chwila daje mi nadzieję, że będzie lepiej, pomaga przetrwać.

Schnąć zaczynam za miastem Fauske, a do Bodo wjeżdżam już przy bezchmurnym niebie. Nigdy nie myślałem, że można tak się cieszyć widząc błękit nad głową. Z Bodo już tylko krok na Archipelag Lofotów. Cztery godziny czekam na prom, który za 98 koron zawozi mnie na te oddalone od cywilizacji wyspy. Po drodze dwa przystanki. Pierwszy na małej wyspie Rost słynącej na cały świat z ogromnej ilości morskiego ptactwa. Charakterystycznym elementem tutejszego krajobrazu są wielkie drewniane konstrukcje, na których w sezonie suszone są ryby. Z ciekawością obserwuję jak palety pełne zasuszonego "na kamień" dorsza są ładowane na statek. Drugi postój - na wyspie Vaeroy. Krajobraz jest tu bardziej zróżnicowany. Są płaskie podmokłe tereny, jak również wyrastające prosto z morza góry. Symbolem tej bogatej w ptaki wyspy jest MASKONUR - pocieszne skrzyżowanie pingwina z papugą. Po 20 minutach przerwy w rejsie płyniemy dalej. Zostawiamy za sobą rząd stromych wysepek nieustannie walczących z morskimi falami. Tajemniczego wyglądu nadaje im nisko już położone słońce. Chwilę później podziwiam jeden z cudów natury - zachód słońca. Jest w tym coś urzekającego, gdy na linii horyzontu pomarańczowa kula "zanurza" się w wodzie. Na Lofoty przybijamy w miejscowości Moskenes. Ponieważ jest już północ szukam miejsca na nocleg. Wszystkim, którzy przypłynął tu o tej porze proponuję udać się na południe, w kierunku miejscowości o najkrótszej w Norwegii nazwie A. Po 3 - 4 km na zakręcie, tuż przed tabliczką z napisem Tind, po prawej stronie jest dobre miejsce na biwak. Jest tu małe jezioro ze słodką wodą - informacja o tyle istotna, że w przeciwieństwie do pozostałej części Norwegii, na Lofotach nie jest łatwo o miejsce na obozowisko, na dodatek z pitną wodą. Jem posiłek i układam się do snu. Ostatnią rzeczą tego dnia jaką zapamiętuję jest zapach ryb i wodorostów przyniesiony przez wiejący od pobliskiej zatoki ciepły wiatr.

Budzi mnie gorąco. Namiot pod wpływem słońca zamienia się w saunę. Wykorzystuję moment i wypakowuję sakwy. W ciągu 2 godzin wszystkie rzeczy schną "na pieprz". Ruszam. Pogoda jest wspaniała. Prąd Zatokowy (Golfsztrom) sprawia, że Lofoty nie mają surowego klimatu tak charakterystycznego dla tych szerokości geograficznych. Zatrzymuję się co chwilę robiąc zdjęcia. Fotografuję kolonię mew usytuowaną na skale tuż przy drodze, później osadę Reine - chyba najwdzięczniejszy na całym archipelagu temat dla fotoamatorów. Polodowcowe cyrki skalne wokół tej miejscowości są również znakomitym i popularnym terenem do wspinaczki dla alpinistów. Droga często wije się po półkach skalnych tuż nad brzegiem morza. Zadziwia mnie roślinność - bujne trawy, piękne, ożywiane wiatrem kwiaty. Tego się tu nie spodziewałem. Jestem świadkiem niesamowitego zjawiska. Nagle nie wiadomo skąd pojawia się gęsta, wilgotna mgła i dosłownie w ciągu 30 sekund z pięknej słonecznej pogody robi się pochmurno i nieprzyjemnie. Po kilku minutach znów świeci słońce, generalnie jednak pogoda zaczyna się pogarszać. Lofoty są bardzo popularne wśród rowerzystów. Po drodze spotykam ich wielu obładowanych mniej lub bardziej, jednak w porównaniu ze mną wszyscy reprezentują wagę "lekką". Widoki dookoła zachwycają. Postrzępione, wysokie na kilkaset metrów góry, wspaniałe łukowate mosty łączące wyspy ze sobą, samotne skalne wysepki pochodzenia polodowcowego tzw. szkiery otulone szczelnie mgłą ścielącą się na morzu tak, że widać tylko ich szczyty. Zatrzymuję się przy przydrożnym stoliku na posiłek. Spostrzegam białą, wyraźnie kontrastującą z otoczeniem, piaszczystą plażę, gdzie podobno często kąpią się ludzie. Jest to zaskakujące zważywszy na położenie geograficzne wysp. Między wyspami Flakstadoya i Vestvagoy jestem zmuszony przejechać przez podmorski Nappstraumtunnelen o długości 1780 m. Nic przyjemnego. Połowa drogi pod górę, jest zimno i wilgotno, a na dodatek wydzielona ścieżka dla rowerów, którą jadę jest bardzo wąska. Nie zmienia to jednak faktu, że jego konstruktorom należą się słowa uznania. Podróżując przez Lofoty nie sposób nie zauważyć czerwonych chat rybackich zwanych RORBUER. Budowane one były z rozkazu króla już od roku 1140 i służyły rybakom przybywającym na wyspy, którzy wcześniej sypiali pod przewróconymi do góry dnem łodziami. Dzisiaj chaty te wynajmowane są turystom, co (gdy weźmie się pod uwagę ilość osób mogących tu zanocować) jest tańsze od campingu. W miejscowości Leknes zjeżdżam z głównej drogi E10 na trasę nr 815. Pogoda popsuła się na dobre. Jest chłodno, gęsta mgła sprawia, że miejscami nie widać nic prócz asfaltu. W pewnym momencie zauważam wielkie pole borówek, gdzie przez godzinę najadam się do syta. Dalej most i znów jestem na E10. Po jakimś czasie oczom moim ukazuje się kolejny most - Gimsoystraumen Bru, najwspanialszy ze wszystkich poprzednich. To wygięte w łuk cudo o długości 840 m. łączy ze sobą wyspy Vestvagoy i Austvagoy. Jego najwyższy punkt ukryty jest w chmurach. Osobliwe to uczucie w kompletnej ciszy jechać "drogą do nieba". Namiot rozbijam 11 km przed Svolvaer. Mam sąsiadów - dwie pary "made in Italy". Gdy już się ulokowałem przychodzi do mnie jeden z mężczyzn i przynosi szklankę herbaty. Szkoda, że nie jest ciepła ale ponieważ jestem spragniony wypijam wszystko jednym "duszkiem". Pali. Z trudem powstrzymuję kaszel i łzy usiłując trzymać fason. Herbata marki whisky. Facet patrzy na mnie z niedowierzaniem. Dopiero później gdy dowiaduje się, że jestem Polakiem jakby łatwiej jest mu pojąć wcześniejszy "incydent".

Rano pada deszcz. Odczekuję aż się trochę przejaśni i zwijam obozowisko, co jak zwykle zajmuje mi dużo czasu. Po 30 min. docieram do Svolvaer. Odwiedzam biuro IT (informacji turystycznej) i robię zakupy w sklepie. W tym jedynym na Lofotach mieście znajduje się słynna skała rozwidlająca się u góry, coś na kształt rogów. Dlatego też nazywana jest "kozłem". Śmiałkowie wspinają się na nią, a później co niektórzy skaczą z jednego "rogu" na drugi. 600 m poniżej jest cmentarz gdzie leżą ci, którym się ta sztuka nie udała. Dziwna rozrywka ale "jest ryzyko - jest zabawa". Nie udaje mi się obejrzeć tej atrakcji gdyż jej górna połowa ukryta jest w chmurach. Z przystani promem przedostaję się na stały ląd do Skutvik. Żegnam Lofoty, skąpane w deszczu ale przyjazne. Z daleka wyglądają jak jedno, nieprzerwane pasmo gór stąd też często można spotkać się z określeniem "ściana lofocka".

Kolejną przeprawę promową "zaliczam" w Bognes. W ciągu krótkiego rejsu myję się łącznie z głową w promowej toalecie - jedna z nielicznych okazji do darmowego kontaktu z gorącą wodą.

Zbliżam się do Narwiku. Przekraczam zawieszony nad fiordem most, jeszcze kilkanaście kilometrów i jestem w mieście. 7 km przed Narwikiem w Hakvik, znajduje się cmentarz gdzie spoczywa 97 polskich marynarzy z Niszczyciela ORP "GROM". Warto o tym pamiętać gdyż zaoszczędzi to zmęczonemu wędrowcowi jadącemu na północ dodatkowych 15 km jazdy. W centrum robię sobie obowiązkowe zdjęcie przy drogowskazie z podanymi odległościami do różnych miast Europy, odwiedzam biuro IT, po czym odnajduję GROMPLASS gdzie stoi pomnik żołnierza - Polaka. Wzruszam się gdy 2,5 tysiąca kilometrów od domu czytam napisy w ojczystym języku. Na koniec rzut oka na panoramę tego typowo portowego miasta i jadę dalej, na północ. Za Bjerkvik jadąc trasą E6 wspinam się od fiordu na przełęcz (324 m n.p.m.), gdzie przebiega granica dwóch norweskich okręgów. Żegnaj Nordlandzie, witaj Troms. Kilka kilometrów dalej, niedaleko od drogi, tuż nad jeziorem znajduję świetne miejsce na biwak. Tutaj po raz pierwszy zostaję zaatakowany przez komary i latającą plagę północy - małe muszki. Walka z nimi jest beznadziejna więc pobijam światowy rekord w szybkości rozbicia namiotu. Zażywam obowiązkowej kąpieli w lodowatym jeziorze do czego zresztą już przywykłem, później jedzonko i lulu.

Następnego dnia pierwsza awaria - pęka szprycha w tylnym kole od strony wielotrybu. Wymiana zajmuje mi 15 minut, co zawdzięczam wcześniejszemu treningowi w usuwaniu wszelkich rowerowych "dolegliwości". Na przełęczy w Heia (234 m n.p.m.) mam okazję podziwiać nastawiony na turystów folklor Saamów (Lapończyków). Mężczyźni w granatowych "kubraczkach" i granatowo-czerwonych czapkach oraz kobiety ubrane w ciemno niebieskie suknie obramowane czerwonymi i żółtymi wstążkami sprzedają pamiątki z wielkich wigwamów. Można tu kupić poroże reniferów, ciepłe futra, skóry z namalowaną mapą Norwegii, a jak ktoś bardzo lubi to nawet wypchanego renifera w całości. Widać jednak, że sezon powoli się kończy, gdyż z wielu wigwamów pozostały już tylko drewniane szkielety.

W krainie polarniego misia

Jakieś 20 km przed Tromsö na parkingu zauważam mikrobus z Polski. Jego właściciel Marek odwiózł tydzień temu warszawską grupę na lotnisko skąd polecieli na Spitsbergen i zostało mu jeszcze kilka dni do ich powrotu. Ponieważ bardzo się nudzi proponuję mu wspólną podróż do miasta, zważywszy, że mam adres księdza z polskiej parafii w Tromso. Pakuję rower do samochodu i 20 minut później jesteśmy już w centrum, na wyspie. Najpierw odwiedzamy lotnisko. Najbliższy samolot na Spitsbergen jest za dwa dni (latają przez 4 dni w tygodniu). Kupuję bilet i po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy dom ks. Andrzeja. Ekstra gość. Przyjmuje nas bardzo serdecznie, proponuje nocleg. Pierwszy raz od ponad miesiąca mogę pogadać po polsku. Pochłaniam ogromną ilość "ludzkiego" żarcia, że aż mi głupio. Następną godzinę spędzam pod gorącym prysznicem nie mogąc się nacieszyć. Ważę się, jestem 14 kg "do tyłu"; sucharek. Gospodarz proponuje bym wybrał się na pobliską górę Storsteinen skąd można obejrzeć panoramę miasta. Bardzo mi się nie chce ale się zmuszam, zwłaszcza, że pod wieczór wyjrzało słońce. Jedną z rzeczy jaką nauczyły mnie wyprawy to chwytać okazję. Wiele razy przekonałem się, że się opłaca. Idę przez dzielnice kolorowych drewnianych domków, z których każdy otoczony jest niewielkim ogrodem pełnym kwiatów. W jednym nawet kwitną truskawki (w sierpniu !). Dochodzę do wizytówki miasta - imponującego mostu o długości 1036 m przerzuconego nad cieśniną. Łączy on położone na wyspie miasto ze stałym lądem. Zaraz za nim znajduje się Katedra Oceanu Lodowatego słynąca z niezwykłego witraża. Dochodzę pod stację kolejki linowej wyjeżdżającej na Storsteinen, jednak 40 koron za wyjazd nie dam. Podobno wyjście szlakiem zajmuje 45 minut - ja wybiegam w 15, wzbudzając zazdrość u mijanych osób. Muszę zdążyć zanim słońce schowa się za góry. Udało się. Pstrykam kilka zdjęć i chwilę później po słońcu zostaje jedynie czerwony ślad na niebie. Z góry roztacza się wspaniały widok na wyspę Tromso. Dostrzegam drugi, bliźniaczy most, którym z Tromso można przedostać się na wyspę Kvaloy. Widnokrąg zamykają znajdujące się na niej wysokie postrzępione góry. Aż chce się żyć. Na dół zjeżdżam kolejką (w tę stronę jest za darmo) wraz z hiszpańską wycieczką. Ci to mają temperament. Przez te kilka minut robią taki zgiełk, że mało nie głuchnę.

Następnego dnia pomagam polskim siostrom z zakonu Karmelitanek Bosych, które przybyły tu z Islandii, stawiać ogrodzenie budowanego właśnie klasztoru. Wieczorem przepakowuję się (większość rzeczy zostawiam u księży) i rano jadę na lotnisko. Czuję dreszcz emocji, marzenia w zasięgu ręki.

Pada deszcz. Chwilę po starcie samolot linii Braathens SAFE przebija się przez warstwę chmur i wlatuje do krainy słońca. Podczas lotu podają posiłek. Usiłuję przejeść cenę biletu. Co prawda nie udaje mi się ale będę miał jeszcze jedną szansę. Po tym gdy zjadłem dziesiątą bułkę stewardesa zaczyna unikać tyłu samolotu gdzie mam zaszczyt siedzieć. Rozdają napoje, "arktyczne" piwo w puszce, białe i czerwone wino, można brać do woli. W sumie, to w samolocie nie jest tak źle. 75 minut po starcie, za oknami pojawił się archipelag Svalbard. Widoki z góry oszałamiające. Nieprzystępny ląd, pokryte śniegiem góry, doliny oplecione siecią rzek. Wszystko jest inne niż to, co do tej pory widziałem. 15 minut później lądujemy w norweskiej osadzie Longyearbyen, która jest stolicą Spitsbergenu. Jest słonecznie, termometr wskazuje +2 stopnie C. Odbieram rower i bagaż. Oglądam jeszcze stojącego w gablocie wypchanego białego misia (robi wrażenie) i opuszczam lotnisko. Przed wejściem jest drogowskaz z podanymi odległościami do różnych miejsc na świecie - robię pamiątkowe zdjęcie. Jestem z rowerem na 78°15'N i bardziej na północ już chyba nie będę. Chwilę później kolejna atrakcja - unikalny znak ostrzegający przed białymi niedźwiedziami. Po przejechaniu 4 km jestem w centrum Longyearbyen. W tej małej osadzie można znaleźć niezbędne do życia "instytucje" (poczta, sklepy, hotel itp.). Dookoła widać różnokolorowe domki, wnoszące do tutejszego surowego krajobrazu wyraźne ożywienie. Niesamowite wrażenie wywiera na mnie górujący nad miastem lodowiec. Patrząc z daleka wydaje się jakby wpływał na główną ulicę. Odwiedzam pocztę skąd wysyłam 40 pocztówek, później w biurze IT kupuję mapę okolic. Jadę na wschód, na spotkanie z przygodą. Tuż za miastem asfalt się kończy ustępując miejsca bitej drodze, tutaj naprawdę żegnam cywilizację. Droga prowadząca od miasta kończy się po 14 km. Skręcam w prawo w ostatnią boczną drogę (jest tu kopalnia), później prowadzę rower 200 m w głąb doliny Todalen gdzie rozbijam namiot. Niegroźnie się zachmurzyło, niedługo później słońce chowa się za górę. Temperatura wyraźnie spada poniżej zera. Przed zaśnięciem usiłuję jeszcze zaprzyjaźnić się z reniferem, który podszedł blisko namiotu. Nie daje jednak zbliżyć się do siebie bardziej niż na dwa kroki. Usypiam ufny w łaskawość tego surowego lądu, miejsca gdzie człowiek jak mało gdzie zdany jest na siły natury.

Rano przechodzę ciężką próbę. Wiele samozaparcia potrzeba, by z cieplutkiego śpiwora wyjść na zewnątrz. Przeżyłem. Na śniadanko gotuję michę ryżu, którą zjadam z kukurydzą z puszki; do termosu robię kawy. Planuję udać się w górę doliny i dotrzeć do zaznaczonych na mapie traperskich chat. Podmokły, grząski teren i przecinające od czasu do czasu połowę doliny wielkie zwały luźnych głazów wykluczają jazdę na rowerze. Zostawiam go więc wraz z częścią dobytku w miejscu gdzie nocowałem. Przypinam na nim kartkę z informacją o terminie planowanego powrotu (ważne!). Zakładam mały plecaczek, dwie sakwy spięte paskiem od spodni przerzucam przez jedno ramię, na drugim umieszczam połączone ze sobą sznurkiem: namiot i śpiwór. Nie mam plecaka, a bardzo by się przydał. Aby zabezpieczyć się przed wilgocią na skarpetki zakładam worki foliowe. Wyruszam. Środkiem doliny prowadzi wielkie koryto rzeczne, które w czasie deszczów czy wiosennych roztopów wypełnia się po brzegi wodą. Obecnie jego dno pokryte jest plątaniną strumieni. Tędy marsz jest najmniej uciążliwy. Stopniowo przedstawia mi się arktyczna przyroda. Widzę kilka rodzajów ubogich lecz pięknych kwiatów, co jakiś czas natykam się na poroże reniferów lub ich zbielałe czaszki. Wszechobecny jest mech występujący w kilku odmianach, często można zobaczyć grzyby. Idę na przemian korytem rzeki i skrajem doliny. Zaskakuje mnie bogactwo ptaków, których ulubionym zajęciem jest chowanie się za kamienie by nie dać się sfotografować. Dość szybko powszednieją mi renifery, których widzę całe mnóstwo. Przeważnie leżą sobie w korycie rzeki niczym się nie przejmując. Dopiero gdy zbliżę się za bardzo, leniwie wstają i odchodzą kilka kroków dalej. Zaczyna pojawiać się śnieg. Częściej jestem zmuszony przekraczać większe strumienie i tylko czekam kiedy się zamoczę. Jestem coraz bardziej zmęczony. Niesienie niewygodnego bagażu daje jednak "w kość". Od rana (pojęcie względne) niebo jest zachmurzone. Czasem jednak wychodzi słońce, zimne, dające jakąś niepojętą ilość światła. Po czterech godzinach marszu łagodnie pod górę dochodzę do granicy wiecznego śniegu. Znika mech, znikają kwiaty, pozostają tylko skały, lód i śnieg. Cały czas, podświadomie czuję lęk przed spotkaniem z tutejszym władcą - zwierzęciem wielkim i groźnym, a zarazem tajemniczym. Pocieszam się, że tutaj i o tej porze jest na to znikoma szansa. Niespodziewanie koryto rzeki się zwęża. Docieram do kilkumetrowej skarpy, na którą z trudem się wspinam. Wreszcie jest, w oddali widzę chatę. Czuję przypływ nowych sił i raźniej ruszam naprzód. Po bokach, na szczytach gór widać lodowce. Jeden z nich - Svendsenbreen - schodzi małym jęzorem do doliny. Po godzinie dochodzę do domku i tu rozczarowanie - jest zamknięty. Znajdujący się tu termometr wskazuje -9 stopni C. Po drugiej stronie wąwozu widzę dalsze trzy chatki. No cóż, może tam. Mam szczęście, jedna jest otwarta. Wchodzę do przedsionka, a tu kolejne drzwi, zamknięte na klucz. Już myślałem, że przyjdzie mi spędzić noc (?) w korytarzyku ale na półce z żywnością (pełna zup i sosów w proszku, makaronów, ryżu itp.) znajduję klucz. Mam nadzieję, że to dla takich gości jak ja. Wchodzę do środka. Chata fajnie urządzona, jest kuchnia, sypialnia i pokój. Z okna roztacza się wspaniały widok na ośnieżone góry. Przed snem wychodzę jeszcze załatwić "większą potrzebę", co w tych warunkach jest dużą sztuką. Przy okazji zauważam białego lisa, który przygląda mi się z zainteresowaniem. Ciężko go wypatrzyć gdyż doskonale "zlewa" się z otoczeniem. Jest bardzo zimno, mam przemarznięte nogi. Przebieram się w suche rzeczy i włażę do śpiwora. Wolno, bardzo wolno zaczynam się rozgrzewać. Panuje niczym nie zakłócona cisza, aż "dzwoni" w uszach. Rozmyślam o dzisiejszym dniu, jeszcze raz go przeżywam. Jestem w Arktyce, w miejscu gdzie człowiek jest naprawdę wolny, gdzie wszystko dookoła należy do ciebie. To gdzie chodzisz i co robisz to wyłącznie twoja sprawa. Zasypiam. Tutaj, to misiek może mi nagwizdać. Chyba?!.

Wstaję dokładnie o 3.34, ani wcześnie, ani późno. W sytuacji gdy panuje wieczny dzień pojęcie czasu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Słońce będące wysoko na niebie grzeje przez szybę. W środku jest chyba z +15 stopni C. Leniuchuję uzupełniając przy okazji dziennik wyprawy. O 5.00 wychodzę i udaję się na pobliską górę. Chcę obejrzeć ten fantastyczny świat z wysoka. Szczęście mi sprzyja. Jest stosunkowo ciepło i nadzwyczaj słonecznie. Nad głową bezchmurne niebo. Wspinam się idąc po drobnych, osuwających się kamykach. Wychodząc coraz wyżej podziwiam z każdą chwilą piękniejszą panoramę. Po dwudziestu minutach z lekką zadyszką staję na szczycie. Obraz który ujrzałem przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Wspaniałe góry pokryte lśniącymi w słońcu lodowcami, głębokie zielone doliny pełne rzek i strumieni. Nagle uświadamiam sobie, że oto spełniło się moje wielkie marzenie. Nie mogę powstrzymać łez, łez szczęścia. Majestat natury, niezapomniane krajobrazy, odczucia, których nie da się opisać - za to wszystko warto było zapłacić cenę całorocznych wyrzeczeń, cenę ogromnego wysiłku i litrów wylanego potu. Usiadłem i siedzę tak pół godziny napawając się w kompletnej ciszy widokami, o których nawet nie marzyłem. Następnie przechodzę granią na sąsiedni, wyższy szczyt. Moim oczom ukazuje się morze o niespotykanym turkusowym kolorze wcinające się między góry. Zdawało by się wcześniej, że już nic piękniejszego nie mogę ujrzeć, a jednak. Widoczność sięga dziesiątków kilometrów. Pół godziny później, brodząc w śniegu docieram na najwyższy szczyt w okolicy - Westbytoppane (980m n.p.m.). Zaczynam rozumieć alpinistów zdobywających najwyższe szczyty świata, podróżników odkrywających nieznane lądy. Myślę, że w jakimś stopniu udaje mi się odczuć to, co oni czują podczas swych największych wypraw. Chyba już wiem dlaczego ryzykują. Ze szczytu w całej okazałości mogę podziwiać białą i gładką przestrzeń ograniczoną górami - lodowiec Bogerbreen. Systematycznie robię zdjęcia, wiele z nich ze statywu przez co szybko "kostnieją" mi ręce, które później ciężko jest ogrzać. Pogoda w dalszym ciągu wymarzona. Co jakiś czas nagle, jakby spod ziemi pojawia się mgła, która ogranicza widoczność do dwóch metrów. Chwilę później znika równie szybko i tajemniczo jak się pojawiła.

Do chatki wracam tą samą drogą. Tutaj zjadam pierwszy tego dnia posiłek, następnie pakuję się i ruszam w dalszą drogę. Na odchodnym zostawiam właścicielowi w podzięce kilka batonów prosto z Polski. Przechodzę obok kolejnego lodowca, schodzę do następnej doliny - Bodalen, która z każdym krokiem robi się coraz szersza. Maszeruję przeważnie korytem rzeki. Co chwilę spotykam pasące się renifery, od których niemal trzeba się odganiać. Jest bezwietrznie i cicho. Słychać jedynie delikatny szum strumieni. Idąc cały czas prosto można dojść do Isfjordu, ja jednak po paru godzinach marszu skręcam w prawo, do kolejnej doliny - Fardalen. Mając mapę z zaznaczonymi poziomicami nie sposób tu zabłądzić. Widzę w oddali domek. Wydaje się, że mam do niego pół godziny drogi. W rzeczywistości dotarcie tam zajmuje mi 3 godz. Znów te zwodnicze odległości, które w Arktyce bardzo trudno ocenić. Świeże i przejrzyste powietrze oraz brak punktów odniesienia np. drzew sprawia, że wszędzie jest blisko. Niestety chata jest zamknięta. Idę jeszcze godzinę i tuż przy lodowcu rozbijam namiot. Widzę kolejny domek, niedaleko - ale któż to wie. Jestem wykończony, ramiona mi "odpadają". Zjadam trochę suchego prowiantu i nawet nie wiem kiedy udaję się do "krainy snów".

Budzi mnie jakiś szmer. Coś ociera się o namiot, głośno sapie. Zdrętwiałem, zimny dreszcz przeszedł po plecach, na czole czuję krople potu. Czyżby biały niedźwiedź? Boję się nawet głośno oddychać. Na zewnątrz cały czas coś łazi. Co chwilę słychać pomruki. Czuję strach. Co prawda mam duży nóż myśliwski, którym mogę misiowi co najwyżej wyczyścić pazurki ale nie wiem czy go to zadowoli. Mijają minuty i nic się nie zmienia. Po godzinie mam dość, powoli wyglądam na zewnątrz. Dwa pieprzone renifery leżą sobie pół metra od namiotu skubiąc mech. Mają synki szczęście, że nie mam broni palnej, którą zresztą można nie mając żadnych pozwoleń wypożyczyć w Longyearbyen. Powoli dochodzę do siebie. Zwijam obóz i ruszam dalej przez wąwóz Endalen. Dochodzę do kopalni, tu zaczyna się droga. Dziwaczne uczucie gdy po długim kilkudniowym marszu po grząskim terenie postawi się stopę na twardym gruncie. Idąc drogą wracam do swojego "stalowego rumaka". Wszystko jest na swoim miejscu. Zakładam sakwy na rower i wracam do miasta. Co za ulga pozbyć się z pleców bagażu. Na poczcie wysyłam jeszcze kilka kartek, odwiedzam sklep. Znajduję się w strefie wolnocłowej dzięki czemu większość towarów jest o wiele tańsza niż w Norwegii. Kręcąc się trochę po mieście spotykam polskich turystów (grupa z Warszawy którą przywiózł Marek). Idziemy razem na jedyne tu, znajdujące się naprzeciw lotniska pole namiotowe. Istnieje tu możliwość skorzystania z "miejscowych" namiotów, których kilka jest rozłożonych przez całe lato. Wieczorem podejmuję decyzję o skróceniu pobytu na Spitsbergenie o jeden dzień. Niedługo jesień, a ja mam jeszcze dwa cele do osiągnięcia - Przylądek Północny (Nordkapp) i Kirkenes, miasto gdzie "diabeł mówi dobranoc". Jutro rano odlatuję więc idę jeszcze na ostatni spacer. Staję nad brzegiem fiordu i całym sobą chłonę ten niesamowity świat. Jest połowa sierpnia. Załapałem się właśnie na niezwykły spektakl - widok mitycznego słońca o północy. Jest to jedno z ostatnich przedstawień w tym roku.

Pobudka o 6.00, poranna toaleta i na lotnisko. Jest bezchmurne niebo i tak ciepło, że można chodzić w samej koszulce. Lecimy. Z okien samolotu po raz ostatni oglądam ten cudowny zakątek naszej planety i wiem, że kiedyś tu wrócę. Już bym chciał być z powrotem. Przeżyłem tu najszczęśliwsze pięć dni w moim życiu. A w zasadzie to jeden, bardzo długi. Zdumiewające, że tak odległy i dziki ląd jest tak bezpieczny. No może z jednym wyjątkiem - białym stworzonkiem na czterech łapkach. Tromso zastaję takim jakim go zostawiłem - skąpane w deszczu. Wydaje się jednak dużo cieplejsze chociaż jest +13 stopni C.

Przed opuszczeniem miasta odwiedzam planetarium gdzie oglądam film o słońcu o północy, zorzy polarnej oraz kilka migawek o tym, jak wygląda miasto podczas nocy polarnej. Płacę za tę przyjemność 50 koron i są to dobrze wydane pieniądze. Żegnam się z księżmi. Naprawdę przyjęli mnie jak członka rodziny i jestem im za to bardzo wdzięczny. Dzięki!

Ta niesamowita północ

Od Nordkapp, ubiegłorocznego niespełnionego marzenia dzieli mnie trzy dni drogi. Jadąc w lekkim deszczu, 25 km za Tromsö skręcam w boczną drogę, która po dwóch przeprawach promowych doprowadza mnie do trasy E6 zwanej "Drogą Arktyczną". Powoli oswajam się z otaczającym mnie północnym krajobrazem. Pustka, brak zabudowań i co jakiś czas pojawiające się zagajniki brzozy karłowatej to jego charakterystyczne elementy.

Pokonując górzystą trasę przy fiordzie Kvaenangen podziwiam wspaniałą panoramę cieśniny. Oczarowuje mnie widok porozrzucanych po fiordzie wysepek, na które co chwilę rzucają swój cień szybko poruszające się chmury. Niebawem wkraczam w granice Finnmarku. Ok. 200 km od Tromso przydrożna tablica informuje, że znalazłem się w tym najrzadziej zaludnionym okręgu Norwegii. Większość jego powierzchni zajmuje tundra, gdzie królują trawy, mchy i porosty, wśród których chrobotek jest głównym przysmakiem reniferów. Przez kilka kilometrów jestem zmuszony jechać po straszliwych wertepach (droga jest w budowie) obawiając się o przedni bagażnik, który pękł kilka dni wcześniej. Później asfalt gładki jak szkło sprawia, że rower "sam" jedzie. Nocleg znajduję nad Altafjordem, wśród ruin po umocnieniach z II wojny światowej. To tutaj w czasie wojny Niemcy ukrywali swój największy okręt - pancernik "TIRPITZ", i to właśnie w tym miejscu został on uszkodzony przez brytyjskie podwodne "liliputy". Stojąc nad urwiskiem i w świetle zachodzącego słońca obserwując otoczenie czuję ducha historii tego miejsca.

Kolejnego dnia bardzo dłuży mi się droga do Alty - największej miejscowości w okolicy. W końcu porządnie zmoczony przez deszcz, bardzo głodny i wymęczony docieram do miasta, nad którym góruje wspaniała wielobarwna tęcza. Pierwsze kroki kieruję do supermarketu, później przy głównym skrzyżowaniu na stolikach robię sobie piknik. Zjadam cały duży chleb, pół kilograma dżemu, kilogram bananów, wypijam litr mleka - wyprawowy standard. Jadę dalej. Po 20 km wspinam się trochę pod górę i już jestem na płaskowyżu tundry, przez który prowadzi droga o doskonałej nawierzchni. Rzadko przejeżdżają samochody. Pustka, pustka, niesamowita pustka. Słońce co jakiś czas wychodzi zza chmur tworząc trudny do opisania, magiczny klimat. Odmienna przyroda działa jak narkotyk, oszałamia. Olbrzymie przestrzenie wzbudzają uczucie niespotykanej wolności. Z radości chce mi się wyć! Zadziwiające jak niewiele potrzeba człowiekowi, który całe życie spędza w cywilizowanym świecie, żeby był szczęśliwy. Po drodze mijam autentyczny wigwam Saamów. Nie atrapę turystyczną jakie często można ujrzeć na południu, ale zamieszkałe przez rodzinę, zrobione ze skór reniferów tipi. W środku pali się ognisko, dym znajduje ujście przez otwór na samym szczycie. Nie mogę pojąć w jaki sposób jego mieszkańcy radzą sobie w zimie. Obok tipi stoi drewniana buda - prywatny biznes zapewniający dochody ze sprzedaży "części" po byłych reniferach. Obładowany rower wzbudza u bawiących się nieopodal dzieciaków z umorusanymi buźkami żywe zainteresowanie. O 20.30 docieram do Skaidi. W miejscowości tej od E6 odchodzi na północ droga nr 94 prowadząca do Hammerfest. Zmęczenie, a może bliskość Nordkappu sprawiają, że jadę dalej E6 rezygnując z wizyty w tym najbardziej na północ położonym mieście świata. Przypuszczalnie oprócz położenia geograficznego Hammerfest nie wyróżnia się niczym szczególnym, jednak świadomość, że można znaleźć się w tak osobliwym miejscu warta jest - według mnie - tych dodatkowych 114 km jazdy. Bardzo żałuję, że nie zastosowałem się do jednego z głównych przykazań podróżników - carpe diem. Noc spędzam już nad fiordem Porsangen, przy drodze E69 prowadzącej prosto na Przylądek Północny.

Dzień, w którym miało się spełnić kolejne z moich wielkich marzeń rozpoczął się słonecznie. Wypoczęty leniwie zwijam obozowisko i w południe dosiadam "rumaka". Do celu podróży pozostało 90 km. Droga biegnie wzdłuż fiordu, przyjemny wiatr owiewa twarz. Objuczony rower śmiało "rwie" do przodu. Pokonuję tunel o długości blisko 3 km. Zaraz za nim kręta, poprowadzona nad urwistym brzegiem droga niebezpiecznie się zwęża. Niemal ocieram się o pionową, wysoką na kilkadziesiąt metrów skałę. Dobrze, że nie przejeżdżał w tym czasie żaden samochód. Znaki ostrzegają przed sypiącymi się z góry kamieniami, a jest się z czego sypać. Nadspodziewanie duży ruch autokarów, samochodów i motocykli wskazuje, że Nordkapp jest wielką turystyczną atrakcją. Co chwilę na drodze pojawiają się renifery - główne bogactwo Saamów, nie przejmujące się zbytnio jeżdżącymi autami. Widać, że już do tego przywykły. Szczególnie spodobali mi się "trzej muszkieterowie" - biały, szary i czarny - renifery, które wykorzystując moment gdy oddaliłem się od roweru usiłowały przeglądnąć zawartość sakw. Urocze zwierzaki (chyba już wybaczyłem im incydent ze Spitsbergenu). Walcząc przez 9 km z przeciwnym wiatrem docieram do Kafjord, skąd przeprawiam się do miejscowości Honningsvag położonej po południowej stronie wyspy Mageröya. Już tylko 34 km dzieli mnie od słynnego "końca świata" leżącego na północnym krańcu wyspy. Wydawało by się cóż to za dystans, a jednak odcinek ten okazał się prawdziwą "drogą przez mękę". Co chwilę kilka kilometrów ostro pod górę, później to samo w dół. Zadziwiające, że w rozmowach z rowerzystami, którzy odwiedzili Nordkapp, wszyscy bez wyjątku zaliczają ten etap do najcięższych. Z pewnością jakiś wpływ na te odczucia ma również świadomość, że to już tak blisko do upragnionego celu i chciało by się tam być jak najszybciej. Zniecierpliwienie potrafi czasem nieźle wymęczyć. Gdzieś w połowie drogi chmury odsłaniają słoneczko, które nabiera już czerwonego koloru. Wokół mnie znów ogromne przestrzenie bezludnego płaskowyżu, na którym pasą się liczne stada reniferów. W oddali majaczy sylwetka znajdującego się na Przylądku ośrodka turystycznego. Wydaje się, że jestem tuż tuż, a tu znów zjazd i mozolnie 3 km pod górę. I tak 17 sierpnia 1994 roku o godz. 21.30 oświetlany wspaniałym zachodzącym słońcem docieram do tabliczki z napisem Nordkapp. Za darmo przejeżdżam przez szlaban (zmotoryzowani za wjazd na teren kompleksu muszą zapłacić 100 koron) i chwilę później staję nad vprzepaścią. To tutaj kończy się świat, tutaj wody Oceanu Lodowatego obmywają najbardziej północne skrawki Starego Kontynentu. Jestem szczęśliwy, że udało mi się tu dotrzeć w "najczystszy" sposób - siłą własnych mięśni. Zapominam o wysiłku przejechanych tysięcy kilometrów, czuję się jak nowo narodzony. Jak zahipnotyzowany patrzę na północ, gdzie nie ma już nic. Miejsce to ma jednak jakąś tajemniczą moc.

Namiot rozkładam przy ogrodzeniu, tuż nad 307 metrowym urwiskiem. Kuter rybacki kołyszący się na spokojnych wodach oceanu wygląda z góry jak dziecinna zabawka. Przed snem jeszcze wieczorna toaleta. Wracając do namiotu spotykam kolejny cud natury - kruczowłose dziewczę rodem z Paryża, z którym ucinam sobie krótką pogawędkę. Ach te kobiety, czasem ciężko bez Was. I tak miłym akcentem kończę ten ważny dla mnie dzień.

Budzę się o 10.30. Świeci piękne słonko, na niebie ani jednego "baranka" i co dziwne jest bezwietrznie. Surowa północ nagradza mnie w najlepszy z możliwych sposobów. Miejsce, w którym przez większość dni w roku nie widać nic prócz gęstej mgły, odkrywa przede mną każdy swój szczegół. Postanawiam dokładnie zwiedzić Ośrodek Przylądka Północnego (czynny do 24.00). Jest tu poczta gdzie można kupić dyplom poświadczający zdobycie Nordkappu oraz płacąc po 5 koron za sztukę ostemplować okolicznościową pieczęcią kartki wysyłane do znajomych. Znajduje się tu również muzeum odkrywców Nordkappu, restauracja i taras widokowy. Pod żadnym pozorem nie można przegapić wizyty w SUPER VIDEOGRAPHIE. Co 30 min. odbywa się tu dwudziestominutowy darmowy seans, dostarczający niezapomnianych przeżyć. Na wielkim ekranie składającym się z pięciu części tworzących półkole wyświetlany jest film o Nordkappie. Rozpoczyna się przelotem nad urwiskiem (widok ze śmigłowca), następnie obraz ze statku opływającego Przylądek i przejazd samochodem w zawrotnym tempie przez zaśnieżone drogi wyspy. Budowa ekranu sprawia, że człowiek czuje jakby był wewnątrz pojazdów, oglądał wszystko od środka. Później pokazywanych jest kilka migawek z życia miejscowej przyrody i mieszkańców. W obraz wkomponowana jest odpowiednia muzyka wywołująca "gęsią skórkę". Zaliczam 3 seanse. Po południu udaję się pieszym szlakiem na cypel Knivskjellodden - faktycznie najbardziej na północ wysunięty "przyczółek" Europy. Jest to tylko kawał skały łagodnie schodzącej do wody, dlatego też nie jest tak atrakcyjny jak Nordkapp. Myślę jednak, że warto dla własnej satysfakcji odbyć tę wycieczkę. Wieczorem w świetle zachodzącego słońca Knivskjellodden prezentuje się znacznie lepiej.

Wstaję o 6.00. Znów jest słonecznie, jednak tym razem wieje bardzo silny wiatr. Przypuszczalnie to już ostatni dzień ładnej pogody. Spożywam solidne papu, z trudem zwijam targany porywistymi podmuchami namiot i z obładowanym rowerem udaję się na ostatnią sesję zdjęciową. Fotografuję się w charakterystycznych dla Przylądka miejscach m.in. przy wielkim stalowym globusie i przy drogowskazie z podaną szerokością geograficzną. Punktualnie o 12.00 odjeżdżam. Przede mną ostatni cel podróży - leżące nad Morzem Barentsa miasto Kirkenes. Powrót przez wyspę mija mi dużo przyjemniej niż przejazd dwa dni wcześniej. Gdzieś w połowie drogi zatrzymuje mnie przysadzisty Szwajcar prowadzący pod górę ... hulajnogę z silniczkiem. Takim pojazdem na Nordkapp?! A myślałem, że to ja jestem szalony. Później obserwuję przez chwilę zabawnego renifera, który na widok nadjeżdżającego samochodu wychodzi na drogę zmuszając pojazd do zatrzymania się, po czym spokojnie przechodzi na drugą stronę szosy. Udaje mu się zatrzymać w ten sposób 5 samochodów i 2 autobusy. Pewnie jego właścicielem jest jakiś fan autostopu. W Honningsvag robię zakupy, wymieniam pękniętą szprychę i przeprawiam się na stały ląd. Nawet nie wiem kiedy znów jestem na E6. Jakieś 15 km za krzyżówką znajduję świetne miejsce na biwak. Jest tu jeziorko z pitną wodą, są ławeczki i kibelek. Stawiam namiot, jem jak najbardziej zasłużony posiłek i idę spać. Słyszę jeszcze, że przyjechał samochód i ktoś rozbija namiot. Noce są już zimne.

Mam niesamowite szczęście - kolejny dzień znakomitej pogody, jest blisko 20 stopni C. Siedząc w namiocie słyszę polską mowę. Zwidy jakieś czy co? Okazuje się, że w nocy przyjechało dwoje autostopowiczów - studenci z Łodzi. Twierdzą, że wbrew temu co jest napisane w przewodnikach, bardzo fajnie i sprawnie podróżuje się tu autostopem. Ostatnio namówili nawet jednego Włocha, który nie planował wizyty w Norwegii, by zawiózł ich z Inari (Finlandia) na Nordkapp. Przejechał dodatkowych kilkaset kilometrów. Jakby na potwierdzenie własnych słów błyskawicznie łapią "transport" i już są w drodze do Finlandii. Miło było pogadać po polsku. Odjeżdżając raczę się jeszcze kisielem z borówkami, których jest tutaj zatrzęsienie. Przed osadą Lakselv spotykam sympatycznego Włocha - rowerzystę, który z Helsinek zmierza na Nordkapp. Jedzie na zwykłej kolarce z bagażem jedynie z tyłu, na plecach targa duży tobół. Porusza się wolniej od żółwia i twierdzi, że jest zimno (?). Gorąca krew południowca. Później zjeżdżam na drogę nr 98. Dokładnie mogę się przyjrzeć małym brzozom, które nigdzie indziej na świecie nie sięgają tak daleko na północ jak w Norwegii. Poruszam się przez dziką, pierwotną krainę, gdzie widok ludzi nie należy do częstych. Dzięki temu jednak, że mieszka tu mało osób człowieka się zauważa, jest on wyobcowany z tłumu. Wieczorem znów korzystam z największego w Norwegii dobrodziejstwa dla turystów - możliwości biwakowania na dziko. Znowu znajduję wspaniale miejsce, niedaleko od morza, nad małą rzeczką o kryształowo czystej wodzie. Sielanka. Oddalenie i osobliwe, niespotykane piękno otoczenia sprawia, że po raz pierwszy od wyjazdu z kraju budzi się we mnie tęsknota za bliskimi, za Ojczyzną.

Najmilszym akcentem następnego dnia jest spotkanie z wesołą czwórką fińskich wędkarzy. Jadąc przez tundrę Finnmarku często pojawiają się otulone niskimi pagórkami jeziora. Przy jednym z nich mijam czerwony autobus stojący w drogowej zatoczce, z którego dobiega głośna muzyka i śpiewy. Na mój widok wypada z niego czterech gości, każdy z butelką piwa i widocznym "humorkiem". Jeden ubrany jest w mundur radzieckiego oficera. Po krótkiej pogawędce okazuje się, że tworzą "paczkę" o nazwie KILPISVARVEN KALASTAVAT (to coś o rybach), kupili autobus (czemu nie?) i we czwórkę jeżdżą nim na ryby. Żeby było jeszcze śmieszniej, to Jari - szef grupy - jest z zawodu policjantem, a jeden z członków był "oryginalnym" przestępcą. Poznali się i zaprzyjaźnili w więzieniu przebywając po przeciwnych stronach krat. W trakcie rozmowy mija nas kilka samochodów, których kierowcy na widok stojącego w skarpetkach i salutującego "radzieckiego oficera" z widoczną paniką w oczach gwałtownie dodają gazu. Wypijam kilka piwek i później jakoś tak fajnie się jedzie, ze śpiewem na ustach i "lekkochwiejną" duszą. Oddalając się od wybrzeża czuć wyraźne ochłodzenie. Ostre, rześkie powietrze świadczy, że znajduję się już na granicy wpływu arktycznej strefy klimatycznej. W ogóle to przyjemnie się tu, na północy podróżuje. Pomimo dużego wysiłku człowiek się nie poci, czuje się świeżo. W Tana Bru, nad rzeką Tana fotografuję się przy ogromnej kilkunastometrowej wędce będącej symbolem tego raju dla wędkarzy.

Zbliżam się do Kirkenes. Jadąc przez strefę wojskową, na przydrożnych tablicach ostrzegawczych widzę napisy m.in. w jedynym słusznym przez wiele lat w Polsce języku obcym. Na skrzyżowaniu duże, widoczne z daleka drogowskazy z napisem MURMAHCK zdają się zachęcać: "spróbuj, może uda ci się dojechać ?!". Ha, jeszcze czego. Pewnie większe szanse mają miłośnicy rosyjskiej ruletki. Do miasta dostaję się przez park drogą dla rowerów. Dzięki temu udaje mi się wypatrzyć tuż nad jeziorem miejsce do rozbicia namiotu, co zaoszczędza mi później kłopotliwych poszukiwań. Fotografuję się przy drogowskazie, później odwiedzam niczym nie wyróżniające się centrum, a w nim oczywiście biuro IT. Patrząc na mapę uświadamiam sobie, że znajduję się bardziej na wschód niż leży Stambuł. Kolejny "rekord". W banku kupuję trochę fińskich marek i szwedzkich koron, w sklepie uzupełniam zapasy. Wracam na nocleg do parku gdzie zażywam kąpieli w lodowatym jeziorze. Średnia przyjemność.

Z Kirkenes cofam się do skrzyżowania z drogą nr 893, która wiedzie prosto do Finlandii. Jest kompletnie pusto, do samej granicy nie spotykam nikogo. Samo przejście to budynek celny; żadnych szlabanów, jedynie znak ograniczający prędkość do 30 km/h. Zatrzymuję się tu na chwilę. Idę do budynku, gdzie siedzi odwrócony plecami do drogi znudzony jegomość czytający gazetę. Moją prośbę o wbicie do paszportu stempla na pamiątkę potraktował jako główną atrakcję swojego "zapracowanego" dnia. Długo celebrując i przymierzając przybija pieczątkę, co wyraźnie sprawia mu "dziką" przyjemność. Viva Finland !!!

Finlandia to inny świat. Dość szybko karłowate zagajniki zamieniają się w normalny las iglasty. Drzewa coraz wyższe, krajobrazy fantastyczne, surowe i niezapomniane. Przez chwilę czuję się tu jak w Polsce, jednak gęsto i często pojawiające się renifery nie pozwalają zapomnieć o geograficznym położeniu tego rejonu. W ciągu jednego dnia widzę więcej borówek (wielkości groszku !) niż do tej pory w całym życiu. Wśród lasów raz po raz błyskają jeziorka, a na ich brzegach czasem można ujrzeć drewniane domki, zawsze z obowiązkową sauną - elementem tutejszej kultury. Jakoś mi tak lekko na duszy, pewnie dlatego, że już wracam do domu. Trzeci raz pęka szprycha w tylnym kole. Skręcam w boczną dróżkę by to naprawić i momentalnie staję się obiektem ataku tysięcy muszek i komarów. No to ładnie zapowiada się biwak. Walcząc z "wrogiem" usuwam awarię i jadę dalej. Od granicy minął mnie tylko jeden samochód - "merc" na polskich numerach (KCU), lecz jego kierowca nie zwrócił na mnie uwagi, choć jechałem w "narodowej" koszulce. Szkoda. W końcu zatrzymuję się na noc w jednym z wielu wspaniałych miejsc. Zakładam obozowisko w blasku zachodzącego słońca, które przegląda się w spokojnej tafli jeziora. Panuje fantastyczna cisza. Był to cudowny dzień i jeden z najpiękniejszych etapów w czasie całej wyprawy. Warto było się tu zapuścić.

W trasę ruszam o 11.00. Płaski teren i wiatr w plecy sprawiają, że w niecałe 3 godz. pokonuję 80 km. Jadąc wśród jezior docieram do wioski Inari, położonej nad zimnymi wodami jeziora Inarijärvi. Odwiedzam kiosk z pamiątkami, później "szaleję" w sklepie spożywczym wydając 100 marek. Zakupy są jednak uciążliwe, gdyż towary na półkach nie mają cen, a dogadanie się ze sprzedawcą nie jest takie proste. Polecam wizytę w znajdującym się w Inari skansenie Muzeum Lapońskiego, gdzie można z bliska przyjrzeć się kulturze Saamów - najstarszych gospodarzy północnej części Skandynawii. Z Inari jadę drugorzędną drogą w kierunku miasta Kitlilä. Nad wodą często można ujrzeć stanowiska specjalnie przygotowane dla wędkarzy. Zwykle jest tam miejsce na ognisko z możliwością "obrobienia" zdobyczy, spory zapas drewna ukryty pod daszkiem, ławka i stół. A fińskie jeziora i rwące rzeki nie skąpią ryb. Tylko korzystać. Ciekawym zajęciem dla samotnego wędrowca może okazać się odczytywanie nazw miejscowości na przydrożnych tablicach bez "łamania" sobie języka (np. JÄNISJÄRVI NJUÄ ´MMELJÄU ´RR).

Niespodziewanie kończy się asfalt, znak informuje o robotach drogowych. Przez 38 km przedzieram się szeroką leśną drogą, początkowo o nawierzchni żużlowej, później gliniastej, bogatszej w dziury niż szwajcarski ser i wyraźnie nadwyrężonej przez ciężkie pojazdy. Gdzieś w połowie tego odcinka znajduje się baza wojskowa, pełna czołgów i wozów pancernych, co tłumaczy stan drogi. Dziękuję niebiosom i producentom mojego roweru, który pomimo dużego obciążenia bez szwanku przeszedł ten trudny test. Przyznaję jednak, że miałem "cykora". Jesień odważnie wkroczyła już do krajobrazu. Wspaniałe kolory, wieczorne chłody i zamierający ruch turystyczny to jej nieomylne oznaki. Widać jak wielki wpływ na tutejszą przyrodę w czasie krótkiego lata ma niegasnące słońce, dzięki któremu wszystko rozwija się błyskawicznie.

Następnego dnia wjeżdżam do Szwecji. Granica w mieście Kolari znajduje się na moście. Znów żadnej kontroli, na przejściu nie ma żywego ducha. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pogoda zaczyna się psuć. Nadciągają czarne chmury i zaczyna padać. Pokonuję tego dnia 200 km. Przez ostatnie 60 km usiłowałem znaleźć miejsce na nocleg, jednak dookoła tylko bagna, leśne moczary i błota. Mam fuksa, już niemal w ciemnościach znajduję nad jedną z rzek super miejsce z zadaszonymi ławkami i stolikiem oraz z miejscem na ognisko. Rano, gdy jem śniadanko przyjeżdża jakiś człowiek kosić trawę. Nawiązuję z nim rozmowę. Chwali się, że to on wraz z kolegami przygotował to wspaniałe miejsce na biwak. Twierdzi, że mam szczęście, gdyż w tym roku lato na północy było wyjątkowo piękne i upalne. Zaprasza mnie do pobliskiej szkoły, której jest pracownikiem. Korzystam tu z gorącego prysznica, później godzinna wizyta w saunie. Po wyjściu czuję się jak "młody bóg". Zazdroszczę rowerzystom z zachodu, których na co dzień stać na takie "luksusy". Po pokonaniu 60 km docieram do cywilizacji, do miasta Gällivare słynącego w świecie ze złóż rudy żelaza. Przez moment zaskoczył mnie widok kolei, z którą ostatni raz zetknąłem się w Narwiku. Krótka wizyta w supermarkecie, później wyjeżdżam krętą drogą na reklamowaną górę Dundret skąd roztacza się rozległa panorama miasta. 90 km dalej jadąc obrzeżami urokliwego i tajemniczego Parku Narodowego Moddus, tuż za Jokkmokk przekraczam linię koła podbiegunowego. Tutaj z łezką w oku żegnam się z niezwykle łaskawym i gościnnym dla mnie królestwem Arktyki, bogatszy w doświadczenia i przygody.

Lodowce, fiordy i Trolle

Pożegnałem krainę słońca o północy. Od Finlandii pomimo częstych opadów jedzie się świetnie, głównie za sprawą silnego wiatru w plecy. W ciągu kolejnych 6-ciu dni pokonuję 1230 km, co uważam za wielki wyczyn. Szwecja jest piękna, ale czuję się tu jakoś obco. Po przejechanych pustkowiach wydaje mi się, że kraj ten jest zatłoczony, choć w rzeczywistości ludzi tu nie tak wiele. Dociera do mnie, że jestem zakochany w Norwegii. Odwiedzając szwedzkie miasteczka widzę ludzi ubogich, "drobnych pijaczków" żebrzących przed sklepami. Zjawisko, którego do tej pory nie zaobserwowałem. Z "obłoków" powoli sprowadza mnie to na ziemię.

Jadąc wijącą się wśród jezior trasą E14 przekraczam norweską granicę. Wjeżdżam w góry. Serce rośnie, znów czuję na twarzy powiew ciepłego wiatru. Powraca uczucie całkowitej spójności z przyrodą, wspaniałe uczucie. "Śpiew" wodospadów i strumieni głaszcze uszy, głowa pełna jest zapachu lasu, płuca pełne krystalicznie czystego powietrza. Relaks.

Znów jestem w Trondheim, skąd jednak szybko drogą nr 65 udaję się na zachód, w kierunku najsłynniejszej w Norwegii "Drogi Trolli" (Trollstigen). W Skei skręcam na drogę 670, dojeżdżam do przeprawy promowej i po 25 minutach oczekiwania "przeskakuję" na drugą stronę fiordu. Jestem potwornie zmęczony więc rozglądam się już za miejscem na nocleg. Jadę łagodnie pod górę, po czym stromo w dół. Oczom moim ukazuje się Tingvollfjorden. Droga prowadzi wzdłuż skały nad samą wodą, jest tu kilka tuneli. Tuż przed miejscowością Sunndalsora wjeżdżam na starą drogę, omijającą tunel od strony morza (wiele norweskich tuneli posiada takie pomocnicze drogi). I dobrze robię. Zastaję tu dogodne warunki na biwak. Jest spokojnie, śpiewają ptaki, szumi pobliski, spadający ze skał strumień. Roztacza się stąd piękny widok na fiord. Rozkładam namiot a później w błyskawicznym tempie: siusiu, paciorek i spać.

Budzę się wcześnie rano. Coś mi nie pasuje, ale nie wiem co. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że strumyk, który płynął obok zniknął. Normalnie go "wcięło", był i nie ma. Postanawiam wreszcie dobrze się odżywić i na śniadanie wcinam porządny obiad. Oj jak mi dobrze! Chwilę odpoczywam i wyruszam. Do Sunndalsora jadę z górki, okrążam fiord i dalej blisko 8 kilometrowy podjazd. Z każdą chwilą podziwiam coraz rozleglejszą panoramę. Białe stateczki i promy, zielone góry z czapami ze świeżego śniegu przeglądające się w tafli wody, kolorowe domki nad brzegiem i mieniące się w słońcu fale to typowe widoki w krainie Fiordów Zachodniego Wybrzeża - turystycznie najpopularniejszym norweskim okręgu. Zachwycające krajobrazy z nawiązką wynagradzają trud jaki trzeba sobie zadać by się tu znaleźć. Przedostaję się do sąsiedniego Langfjordu. Pogoda trochę się pogarsza i zaczyna lekko mżyć. W miejscowości Eresfjord następuje prawdziwe oberwanie chmury, a na dodatek zaczyna się kilkukilometrowy podjazd. Porządnie zmarzłem, jestem cały mokry i mam już wszystkiego dość. Wreszcie w strugach deszczu osiągam przełęcz Vistdalsheia (500 m n.p.m.). Zjazd o nachyleniu 10 % skutecznie wywiewa resztki ciepła, mrozi ręce i stopy. Wrzesień w Norwegii to już nie przelewki. Tuż przed Andalsnes przeżywam jeszcze jedno oberwanie chmury i wreszcie miasto. Biwakuję przy ANDALSNES CAMPING. Pomimo, że nie rozbiłem namiotu na jego terenie nikt nie ma do mnie pretensji o to, że korzystam z jego urządzeń. A jest tego co niemiara - pralki, żelazka, kuchenki elektryczne i sam nie wiem co jeszcze. Gorący prysznic jest na żetony, mam jednak szczęście. W jednej z kabin z uszkodzonego prysznica kapie gorąca woda. No może więcej niż kapie - coś między kapie a cieknie. Jak dla mnie, zziębniętego podróżnika jest to szczyt szczęścia. Na campingu jest również wypożyczalnia, gdzie "śmiałkowie" mogą zaopatrzyć się w rower by móc zmierzyć się z oddaloną stąd o 17 km "Drogą Trolli". Jutro i ja dostąpię tego zaszczytu.

Dzień powitał mnie wspaniałym słońcem. Zwijam się nadzwyczaj sprawnie i wyruszam trasą GOLDEN ROUTE (tak nazywany jest odcinek drogi pomiędzy Andalsnes a Geiranger) na podbój Trollstigen. Po godzinnej jeździe przepiękną głęboką doliną dojeżdżam do parkingu. Znak "uwaga trolle" informuje, że znajduję się u podnóża słynnej drogi. Już z daleka widoczne są dwa potężne wodospady spadające z hukiem srebrzystymi wstęgami z wysokich, szarych i postrzępionych skał. Nadają one dolinie niespotykanego uroku. 11 zakrętów i 8 km podjazdu na wysokość 850 m n.p.m. - to przede mną. Pierwsze zakosy usytuowano na północnej ścianie doliny. Wyraźnie widać jak konstruktorzy tej trasy (trolle?) musieli wyciąć kawał pionowej skały by było gdzie położyć asfalt. Znaki ostrzegają przed kamiennymi lawinami. Patrzę w górę skąd co chwilę spadają małe odłamki. Wielki głaz leżący na drodze, kawałek urwanej jezdni wraz z barierką oraz wyobraźnia sprawiają, że przejeżdżam tędy w ekspresowym tempie. Później usytuowane na wschodniej ścianie, krótkie serpentyny doprowadzają mnie na przeciwną stronę doliny, gdzie przebiega najatrakcyjniejsza część "Drogi Trolli". Jadę przez kamienny most, pod którym przepływa okazały i hałaśliwy wodospad Stigfossen. Drobiny wody przyjemnie chłodzą twarz. Zatrzymuję się tu na chwilę podziwiając potęgę i majestat natury. Widok ten na długo pozostawię w pamięci. Ruch na drodze nie tak wielki jakiego się spodziewałem, w końcu to już po sezonie. Na rowerze jadę tylko ja. Filmujący Niemcy z radością "łapią" mnie w kadr. Fajnie, będę w "telewizji". Chwilę później wyprzedza mnie przechylony na prawą stronę autobus z japońskimi turystami. W jednym momencie pstryka czterdzieści aparatów, czuję się jak bohater dnia. Trochę wyżej inny autobus ma problemy na ciasnym zakręcie, "bierze" go na dwa razy blokując na chwilę przejazd. Pogoda wymarzona, jest wręcz upalnie. Z mozołem pnę się wyżej i wyżej, z każdą chwilą mogę zajrzeć coraz dalej w głąb wąwozu, aż dostrzegam błękit fiordu. Ze wzruszenia brak mi słów. Ostatni zakręt i trawersem docieram na górę. Tu, przy schronisku chwilę wypoczywam, kupuję pocztówki i dla ukochanej małą figurkę tutejszego władcy - pociesznego trola. Jadę na punkt widokowy skąd mogę obejrzeć przejechany wcześniej dystans. Rzadko spotyka się wspaniałe drogi, które z góry można podziwiać w całości, gdzie ma się wgląd w każdy ich szczegół. Taką jest Trollstigen - bardzo atrakcyjna, a zarazem nie należąca do najtrudniejszych. Wyjazd od parkingu do schroniska zajął mi tylko 48 minut. Po godzinnej przerwie ruszam dalej. Jeszcze trochę pod górę, przełęcz i coś na co czekałem - fantastycznie długi zjazd do doliny Valldalen. Mógłbym tak bez końca, nie kręcąc "łykać" kilometry. Dojeżdżam do szmaragdowego fiordu. Zdumiewające ile różnych barw może mieć morze. Jakiś czas jadę brzegiem i znów, w Linge czeka mnie przeprawa promem. Do tego w krainie fiordów trzeba się przyzwyczaić. Początkowo jest to duża atrakcja, która z czasem zaczyna nieco nużyć. Myślę jednak, że bez tych biało - czarnych stateczków fiordy straciły by to "coś", co po części nadaje im charakteru, a może jest ich duszą? Po drugiej stronie znów podjazd. Szybko nabieram wysokości. Słoneczko cały dzień operuje na niebie i doceniam to, gdyż wystawione ku morzu zachodnie wybrzeża Norwegii każdego lata otrzymują sporą dawkę opadów. Pokonuję tunel o długości 605 m i staję na szczycie. Przed sobą w oddali widzę groźne, posępne góry, w dole niczym na dnie piekła przycupnęła osada Geiranger. Zjazd Orneveien ("Drogą Orłów") to duże przeżycie. 7 km stromą, wąską i niezwykle krętą drogą rozgrzewa hamulce i obręcze do czerwoności. Gdzieś w połowie zatrzymuję się i z zachwytem oglądam jeden z cudów Norwegii - Geirangerfjorden, mały i zdecydowanie najpiękniejszy fiord w tym kraju (a widziałem ich wiele). Głęboki wąski wąwóz wypełniony niewiarygodnie zieloną tonią wody, pionowe skały zadziwiająco dokładnie powtarzające każdy zakręt, wyrzucające srebrne nitki potoków, wśród których prym wiedzie wodospad Syv Sostre ("Siedem Sióstr") nazwany tak dlatego, gdyż rozwidla się na siedem pojedynczych wstęg, szczyty pokryte płatami śniegu - nie mogę oderwać oczu. Żałuję tylko, że słońce stoi dokładnie nad fiordem i ciężko jest zrobić dobre zdjęcie. "Droga Orłów" sprowadza mnie z wysokości kilkuset metrów na poziom morza. Geiranger jest wioską typowo turystyczną więc ceny są tu wysokie. Wydostać się stąd można albo dwoma bardzo stromymi drogami, albo promem do miejscowości Hellesylt. Właśnie wariant promowy jest ostatnim etapem trasy Golden Route, która bez wątpienia zasługuje na swoją nazwę. Ja wyjeżdżam drogą prowadzącą na południe obok góry Dalsnibba, lecz gdybym wiedział wcześniej co mnie czeka z pewnością popłynął bym promem. Zaraz na początku zatrzymuję się na jednym z campingów. Tutaj myję się i gotuję na elektrycznej kuchence (sposób na oszczędzenie własnego gazu) smakowity obiad. Rozmawiam chwilę z gospodarzem campingu, który szczerze odradza mi o tej porze jazdę w góry. Ale oczywiście "twardziel" z Polski wie lepiej; nie posłuchał i pojechał. Przede mną wspinaczka, która jak się później okazało była męczarnią nie do opisania. Początkowo stromo, dalej trochę płasko i znów ostro pod górę. Słońce już zaszło i zaczyna się ściemniać. Stromo, wietrznie, zimno, ciemno - klnę na czym świat stoi. Miejscami wysokie skalne pobocza zawężają drogę i ograniczają widoczność. Na jednym z ostrych zakrętów, cicho jak upiór pojawia się jadący z góry ogromny autobus. Zajmuje całą drogę. W ostatniej chwili rzucam się z rowerem na ścianę, przywieram do niej całym sobą, zamykam oczy i czekam. Długie chwile. Wyraźnie czuję podmuch wiatru. Było blisko, mam 20, może 30 centymetrów szczęścia. Nie zazdroszczę sobie, współczuję kierowcy, który również zauważył mnie w ostatniej chwili tak, że nie zdążył nawet "mrugnąć". Uffffff !!! Gorąco buchające ode mnie ogrzewa powietrze, serce wolno z gardła powraca na swoje miejsce... Ruszam dalej. Jakoś tak inaczej spoglądam na otaczający mnie świat. Zmęczenie, wiatr i zimno, które jeszcze tak niedawno przeklinałem, teraz mnie cieszą. Przedmuchało chmury i wyszedł księżyc, który rozproszył ciemności nocy; świeci specjalnie dla mnie. Chwilę później ustał wiatr. I tak w ciszy docieram na szczyt. Czuję się tu jak na "dachu świata". Jadę płaskowyżem wzdłuż spokojnego jeziora, którego tafla wygląda jak ogromne lustro. Daje się zauważyć pewną prawidłowość w pokonywaniu norweskich gór. Najpierw kilkanaście, a czasem i więcej kilometrów bardziej lub mniej stromego podjazdu zwykle od poziomu morza, później sporo kilometrów górą przez rozległe i dzikie płaskowyże, które Norwegowie nazywają viddami lub fieldami. Na koniec największa nagroda dla rowerzysty - szaleńczy długi zjazd dobrze utrzymaną drogą. Stosunkowo rzadko występują tu klasyczne (jak np. w Alpach) przełęcze. Mijam Dalsnibba Hotel (1030 m n.p.m.). Przy nim zaczyna się droga, którą można wjechać na 1500 m n.p.m., pod szczyt Dalsnibba. Jadę jeszcze chwilę płaskowyżem, później trochę zjazdu do drogi E15. Na krzyżówce skręcam w prawo i po kilkuset metrach dojeżdżam do tunelu. Odpowiedni znak zabrania wjazdu rowerom. Patrzę na mapę i znajduję objazd. Musiałbym nadrobić ponad 30 km jadąc przez płaskowyż Strynfjellet gdzie mieści się czynne cały rok (lodowiec) centrum narciarstwa (w pogodny dzień warto przejechać się tamtędy, naprawę fantastyczne widoki). Jestem zbyt wyczerpany na taki "numer". Decyduję się na jazdę przez tunel zwłaszcza, że jest 4 rano i jestem sam na drodze. Fajna sprawa. Na przestrzeni 11 km (do skrzyżowania z drogą 258 gdzie kończy się objazd) były 4 oświetlone tunele (3 kilkukilometrowe i 1 krótki) prowadzące w dół. Brak oporu powietrza powoduje, że zjeżdżam z prędkością "pociągu pośpiesznego". Po wyjeździe z ostatniego trafiam na serpentyny, które sprowadzają mnie na sam dół. Wyczerpany zatrzymuję się o 5 rano na nocleg w przydrożnej szopie. Z tą nocną jazdą to mi chyba odbiło. Zdążyłem tylko rozłożyć śpiwór i "film mi się urwał".

Następnego dnia w biurze IT w Stryn uśmiechnięta pani informuje mnie, że najatrakcyjniejszym miejscem do zetknięci się z Jostedalsbreen - największym kontynentalnym lodowcem Europy jest wioska Briksdal. Udaję się więc wzdłuż fiordu do Olden, a stąd 24 - kilometrową doliną na spotkanie z "ojcem fiordów". Droga w większości prowadzi wzdłuż jeziora ale idzie mi strasznie ciężko (zniecierpliwienie?!). Znów przeżywam chwile strachu. Z daleka widzę krótki blaszany tunel, widzę wjazd do niego i wyjazd. Bez zastanowienia wjeżdżam więc bez zapalania świateł i nagle ogarniają mnie "egipskie" ciemności. Ani w przód, ani w tył. Długie chwile zajmuje mi znalezienie świateł w sakwach. W tym czasie serce wykonuje szaleńczy taniec, wydaje mi się, że jego dudnienie odbija się od ścian. Dobrze, że nic nie jechało z tyłu bo mógłbym wrócić do domu trochę płaski. Okazało się, że tunel ma kształt litery "S". W końcu krótkim, stromym podjazdem docieram pod hotel. Jest tu kilka kiosków z pamiątkami, można też wynająć dorożkę, która dowozi pod lodowiec. Ostatni odcinek jednak i tak trzeba pokonać pieszo. Rower zostawiam na dole (jest zakaz wjazdu) i po 20 min. wspinaczki docieram do Briksdalsbreen - jednego z jęzorów lodowego olbrzyma. Jest późne popołudnie, ostatni turyści kończą zwiedzanie. Zostaję sam. Panuje tajemnicza cisza, od czasu do czasu przerywana potwornym hukiem pękającego lodu, którego wielkie bloki spadają w dół. Echo skacze po skałach potęgując klimat grozy. On żyje !!! Ogrom zjawiska przytłacza. Kawałki niebieskiego lodu pływają po jeziorku znajdującym się u stóp lodowca. Woda w nim jest mętna i przeraźliwie zimna. Otaczająca mnie przyroda i samotność sprzyjają filozoficznej zadumie. Nawet nie wiem kiedy upłynęło 2 godziny. Schodzę do roweru i wracam do drogi nr 60. W tę stronę jazda jest jak marzenie - szybka, z wiatrem w plecy. Z Olden jadę na południe. W Utvik zaskakuje mnie podjazd na przełęcz (630 m n.p.m.). W jego połowie zapadający zmrok i siąpiący deszcz zmuszają mnie do zakończenia jazdy. Włażę w śpiwór i śpię pod gołym niebem w małym lasku, pomiędzy dwiema serpentynami. Rozciąga się stąd rozległa panorama fiordu, widać wyrastające z wody wzniesienia otulone wieczorną mgiełką. Jest cicho i spokojnie.

Po opuszczeniu doliny Vatedalen, na drodze nr 625 natrafiam na osobliwą niespodziankę - Fjaerlandstunnelen o długości 6385 m poprowadzony pod lodowcem. Kolejne dzieło trolli? Tradycyjnie już przytwierdzono na nim znak zabraniający jazdy rowerem, a objazd to ponad 100 dodatkowych kilometrów. Jak na desperata przystało włączam światła, zmawiam krótki pacierz i ruszam przez tunel. Z pewnością jest to najszybszy płaski odcinek podczas wyprawy. "Zadylałem" jak 2 śmiertelnie przestraszone zające w jednym (wash & go), szczęśliwie nikogo nie spotykając po drodze. Dalej już jazda w dół do przeprawy promowej we Fjaerland. Po drodze znajduje się nowoczesne NORSK BREMUSEUM (Centrum Norweskich Lodowców), gdzie można w ciekawy i przystępny sposób wzbogacić własną wiedzę na temat lodowców. Na przystani 40 minut oczekiwania, później zdzierają ze mnie 30 koron i już płynę. Ciepło panujące w kabinie "rozkleja" mnie. Sadowię się w wygodnym fotelu, powieki stają się ciężkie, głowa leci... i tak przeleciała podróż do Hella. Jadę stąd kilkanaście kilometrów do Leikanger i dalej ekspresowym stateczkiem do wioski Flam. Większa część rejsu odbywa się wąskim Aurlandsfjordem. Statek mknie po wodzie zostawiając za sobą spieniony ślad. Dookoła roztacza się wspaniała sceneria norweskich fiordów otoczonych pasmami gór o łagodnych wierzchołkach. Zauważam domki przyczepione do skał, dostępne jedynie od strony morza - wspaniałe samotnie doskonale ukryte przed cywilizacją. Do Flam przybijamy już po zachodzie słońca. Pierwszy raz nocuję na campingu.

Przed odjazdem odwiedzam biuro IT. To właśnie we Flam znajduje się najbardziej stroma linia kolejowa w Europie, i to właśnie tutaj można rozpocząć wycieczkę po najbardziej znanym górskim szlaku rowerowym w Norwegii - Szlaku RALLARVEGEN. Rok wcześniej w czerwcu próbowałem się z nim zmierzyć, jednak ogromne ilości śniegu uniemożliwiły mi przejazd. Szczerze mówiąc obecnie mam już dość samotnej tułaczki, przyrzekam więc sobie, że ten zakątek Norwegii poznam dokładnie w następnym roku. Jadę drogą nr 50 przez Aurland do Hol. Pierwsze 19 km to czysta przyjemność, jazda na luzie. Dalej znów się zaczęło. Wjazd do tunelu, później chwilę serpentyn i kolejny tunel, i tak kilka razy. Tunele prowadzą stromo pod górę, są wąskie, nieoświetlone, a droga w nich ma bardzo złą nawierzchnię. Ruch odbywa się w jednym kierunku na zmianę i regulowany jest przez światła tak, że ruszam ze swoją "grupą" ale zwykle w połowie tunelu mijają mnie pojazdy jadące z naprzeciwka. Jak na złość akurat teraz wysiadają mi światła i poruszam się prawie po omacku. Horror. Z tą drogą to trolle przesadziły! Nie wiem jakim cudem udaje mi się wyjść z tego cało. Po kilkugodzinnej mordędze droga "znormalniała" prowadząc przez płaskowyż. Dookoła widzę pełno domków letniskowych, jest jezioro. Dla Norwegów jest to popularne miejsce letniego wypoczynku. Z Geilo - znanego ośrodka narciarstwa i snowboardu jadę na południowy wschód. Zaraz za Flesberg postanawiam skrócić sobie trasę jadąc leśnymi traktami. Jest pogodnie więc chcę jeszcze choć przez chwilę chłonąć wspaniałe krajobrazy Norwegii, napawać się ciszą, samotnością, brakiem cywilizacji. Nieco "wytrzęsiony" gdyż szutrowe drogi były "lekko" pofałdowane i bardzo rozbawiony spotkaniem z owcą, która przez 2 km biegła przed rowerem z prędkością 15 km/h pobrzękując dzwonkiem i wymachując mi przed nosem tłustym tyłeczkiem z fikuśnym ogonkiem zanim nie wpadła na to, że przecież może zejść z drogi, docieram do Skotselv skąd dalej znaną mi już trasą udaję się do Oslo. W stolicy kilka godzin przeznaczam na zwiedzanie jej atrakcji, których nie miałem okazji obejrzeć na początku wyprawy.

Wsiadam na ogromny biały prom "KING OF SCANDINAVIA" płynący do Kopenhagi i punktualnie o 17 odbijamy od brzegu. Stojąc na pokładzie patrzę jak Oslo robi się mniejsze i mniejsze. Żegnają mnie czerwone, lśniące w słońcu wieże Ratusza, kontury fortecy Akershus zlewają się z kamienistym wybrzeżem. Łzy stają mi w oczach. Mam uczucie, że poznałem zaledwie cząstkę Norwegii, rozległego i pięknego kraju, do którego trzeba wracać wiele razy by zdobywać coraz to nowe górskie drogi, by podziwiać z nich malownicze zatoki, strome skaliste zbocza schodzące do morza i dzikie pustkowia, by przeprawiać się przez liczne fiordy wcinające się w ląd na dziesiątki kilometrów. Z łatwością można tu dotrzeć do prawdziwie surowych i niezapomnianych krajobrazów. Wiem, że już niedługo zatęsknię do chwili, w której znów wśród dziewiczej przyrody powędruję szlakami Norwegii.



Przemek PePe Pawłucki