Wyspy Kanaryjskie cz. I

Rowerem po słońce

Wyspy Kanaryjskie - należąca do Hiszpanii grupa 13 wysp (7 największych jest zamieszkałych) wyniesionych przez wulkany z bezmiaru Oceanu Atlantyckiego, położonych około 1000 km na południowy zachód od Półwyspu Iberyjskiego i od 100 do 500 km od wybrzeża Maroka, na podobnej szerokości geograficznej co Floryda.
Mówi się o nich, że są miejscem pikników plemion germańskich, celem turystyki masowej i rajem emerytów. Czy to prawda? Tak, ale inwazja turystów obejmuje rejony nad samym oceanem. Nieco dalej, w głębi, te zróżnicowane terenowo i klimatycznie wyspy wygladają inaczej. Zachwycają niepowtarzalnymi krajobrazami.

Koniec kalendarzowej zimy. Wiatr, deszcz, śnieg na przemian. Słońce skryte za grubą warstwą chmur. Słowem pora roku, która w naszej strefie klimatycznej nie jest optymalna na podróż rowerem. Stanowi jednak doskonały impuls by ruszyć gdzieś tam, gdzie słońca jest zdecydowanie więcej. Nasz wybór padł na powszechnie znany (ale czy na pewno?) z turystycznych folderów, wulkaniczny archipelag Wysp Kanaryjskich położony na Atlantyku u zachodniego wybrzeża Afryki.

Dokładnie w środku nocy, w pięć i pół godziny od startu z Okęcia, czarterowy Boening 757 PLL "LOT" dotyka płyty lotniska Reina Sofia na największej z wysp - Teneryfie. Mimo, że poza budynkiem lotniska niewiele o tej porze widać, to jednak różnice klimatyczną między miejscami startu i lądowania wyczuwa się wyraźnie. O godzinie 23 termometr pokazuje +22°C. Tak, to chyba o to nam chodziło - stwierdzamy zgodnie.

Kontrola graniczna dla takich jak my, przybyłych nie z krajów Unii Europejskiej, polega "aż" na "pamiątkowym" ostemplowaniu paszportów i wypełnieniu karty meldunkowej z rubryką przeznaczoną do wpisania nazwy hotelu, w którym mamy się zatrzymać. Bez zastanowienia wpisujemy tam "Teneryfa", gdyż w odróżnieniu od pozostałych pasażerów, nie zamierzamy nocować w hotelach, ale "pod chmurką" na całej wyspie, wykorzystując nasz sprzęt biwakowy. Gdy okazało się, że rowery i pozostały bagaż, precyzyjnie zapakowane w mocną folię w Warszawie, przyleciały nieuszkodzone, naszą rowerową przygodę z Wyspami Szczęśliwymi (tak się kiedyś nazywały) uznaliśmy za szczęśliwie rozpoczętą.

Muszę przyznać, iż mimo wcześniejszej wiedzy o tym co tam zobaczę krajobraz robił bardzo przygnębiające wrażenie. Pochylone w kierunku oceanu zbocza pokryte nieskończoną liczbą skalnych wąwozów, pokryte rumowiskami kamieni, gdzieniegdzie tylko kępy kaktusów i innych sucholubnych roślin - to widok jaki ukazał się nam po przebyciu pierwszych kilometrów.

Tym bardziej szokuje on przybyszy, którzy zamiast zaznajomić się z przewodnikami poprzestali na obejrzeniu zdjęć zamieszczonych w reklamowych folderach biur turystycznych. Niekończące się piaszczyste plaże, zielone palmowe gaje, bardzo ciepłe morze to z pewnością wizja ciepłych krajów nie przystająca jednak do rzeczywistości Wysp Kanaryjskich. No, może oprócz podzwrotnikowego słońca. Jego siłę odczuliśmy natychmiast.

Traktując pierwsze dni pobytu jako czas aklimatyzacji poznawaliśmy jak można, będąc niezależnym od dobrodziejstw cywilizacji turystą, egzystować w tych niezbyt przychylnych dla człowieka warunkach. O ile do mocnego słońca można stopniowo przywyknąć, o tyle brak wody staje się dotkliwym problemem. Nic w tym dziwnego. Przeciętne opady deszczu na wyspach są wielokrotnie niższe niż u nas i uzależnione głównie od wysokości. Jak zauważyliśmy ciemne, gęste chmury wcale nie przyniosły opadów na dole, gdzie byliśmy. Podobno w tej części wyspy pada średnio 6 dni w roku! Uwagę naszą przykuła ogromna ilość rur i kamiennych kanalików. To przy ich pomocy mieszkańcy wysp zaopatrują się w wodę pochodzącą z opadów i chmur skroplonych na styku ze zboczami. Zgromadzona wysoko, w specjalnie wybudowanych zbiornikach, spływa plątaniną rur zaopatrując wszystkie górskie wioski i nadmorskie kurorty. Szybko przekonaliśmy się, że wodę można otrzymać w zasadzie jedynie prosząc o nią uczynnych Kanaryjczyków. Wodę do picia można też kupić. Na całej wyspie sprzedawana jest mineralna ze źródeł w Vilaflor, najwyżej położonej wiosce na Teneryfie.

Ekwipunek, firmy Ortlieb, jaki mieliśmy - specjalne worki z kurkami dozującymi i przewodem prysznicowym pozwalały przenieść dostateczną ilość wody w wybrane na biwak miejsce. Gdy dodamy do tego "oddychające" worki biwakowe do spania w śpiworach, to otrzymamy kompletny zestaw do niezależnego i, co najważniejsze, bezpłatnego biwakowania na Wyspach Kanaryjskich. Przez cały pobyt na noclegi nie wydaliśmy ani pesety!

W bardzo suchym klimacie wybrzeży górzystej Teneryfy i Gomery, a zwłaszcza pustynno-wulkanicznej Lanzarotte rozbijanie namiotu nie jest w ogóle konieczne, co znacznie obniża wagę wożonego rowerem bagażu. Z "dzikiego" biwakowania nikt nie robi problemu, bo w ten sam sposób lubi wypoczywać wielu tubylców. Po opanowaniu umiejętności bytowania mogliśmy skupić się już tylko na realizacji turystyczno-rowerowych planów. Celem naszym było przebycie rowerami najwyższych, leżących powyżej 2000 m npm, rejonów Teneryfy oraz wejście na szczyt najwyższej góry Hiszpanii - stożka wulkanu Teide 3718 m npm. Aby tam dotrzeć jedną z czterech wprowadzających dróg należało pokonać ponad 2300-metrową różnicę wysokości. Wybraliśmy wjazd od strony spalonego słońcem pustynnego południa wyspy. Rosnące tam jedynie bardzo liche kaktusy wskazywały, że ilość wody jaką mogą czerpać z tego terenu te mało wymagające rośliny jest nawet dla nich zbyt skromna.

Tylko w sztucznie nawadnianych miejscach, przeważnie w obrębie wiosek, przy jaskrawo białych domkach rozrzuconych na stokach pojawiają się czasami palmy i inne egzotyczne rośliny, a zwłaszcza hodowane przez mieszkańców intensywnie kolorowe kwiaty.

Na samym wybrzeżu, pod siatką chroniącą przed zbyt mocnymi promieniami słonecznymi, uprawia się banany i warzywa. Nasączona wodą, żyzna gleba wulkaniczna daje bardzo dobre plony. Obwieszone wielką ilością pomidorów krzaki osiągają nawet ponad dwumetrową wysokość.

Duży ruch samochodowy na tym obszarze wskazuje na bliskość skupiska miejskiego. Istotnie, większość pojazdów zmierzała do leżącego w pobliżu największego kurortu Teneryfy -

Los Cristianos.Po wyjeździe zza zbocza ujrzeliśmy rzędy bloków przylepionych niczym plastry miodu do nagich górskich stoków i już po chwili byliśmy w centrum tętniącego hałasem miasta. Widok ten potwierdzał tylko słuszność wybranej przez nas formy wypoczynku.

Trudno zrozumieć, jak wśród tysięcy stłoczonych na niewielkim obszarze ludzi, międzynarodowego zgiełku i zabetonowanych aż po samo morze promenad można zaznać jakiegokolwiek relaksu. Gdyby przyszło nam tu przebywać, bylibyśmy raczej krótko bawiącymi gośćmi. Nawet miejscowa plaża jest sztuczna. Zrobiono ją z piasku przywiezionego statkami z Afryki. Wzdłuż plaży posadzono rzędy palm, dających upragniony, lecz bardzo mizerny cień.

Jedynego uroku okolicy tego "kombinatu wypoczynkowego" dodawał widok na wcinające się w wody oceanu czerwone zbocza wulkanu Montana de Guatiza.

Zdegustowani i zmęczeni przebywaniem wśród wypoczywającego tłumu pomknęliśmy na portowe nabrzeże. Gdy okazało się, że za chwilę odpływa prom na najbliższą i wolną od turystów Gomerę nasza decyzja była jednoznaczna - uciekamy!

Gomera

Po krótkim, półtoragodzinnym rejsie, w zapadających już ciemnościach wpłynęliśmy do głównego portu w stolicy wyspy - San Sebastian. Robimy zapas wody i szybko lokujemy się na nocleg w cichym i przyjemnym zakątku maleńkiej plaży. Kołysani miarowym pluskiem fal natychmiast zasypiamy.

Po ciepłej (+19° C) marcowej nocy świt przynosi wspaniały widok. Na horyzoncie, w blasku wschodzącego słońca wyłania się ogromna sylwetka stożka wulkanu Teide na sąsiedniej

Teneryfie. Teide to niezwykłe dzieło natury . Jest nie tylko najwyższym szczytem Hiszpanii ale i trzecim co do wielkości, po hawajskich wulkanach i równocześnie najwyższym na Ziemi wzniesieniem wyrastającym z tak niewielkiego obszaru. Jego ośnieżony szczyt (3718 m npm) widziany wprost znad lustra oceanu robi wielkie wrażenie. Ponieważ wszystkie drogi w głąb wyspy biorą początek w stolicy, nie sposób ominąć tego interesującego miejsca. San Sebastian de la Gomera słynie z tego, że to właśnie stąd Krzysztof Kolumb wyruszył na podbój Nowego Świata. Wszystko w mieście ma jakiś związek z jego osobą. Jest studnia, z której Kolumb nabierał wody oraz dom gdzie mieszkał i stary kościół - Iglesia de la Asuncion, w którym modlił się przed wypłynięciem.

Z leżącej na brzegu oceanu stolicy droga wznosi się mocno przeskakując po zboczach wielkiego wąwozu. Stromy, mozolny podjazd obciążonymi bagażem rowerami nie należał do łatwych, ale widoki jakie rozpościerały się przed nami w pełni rekompensowały jego trudy. Z każdego kolejnego trawersu poszerzała się panorama odległej Teneryfy, a wielki stożek Pico del Teide wystawał wysoko nad otaczający pierścień chmur. Trudy wciąż bardzo stromego podjazdu, a zwłaszcza mocno grzejące słońce skłoniły nas do zatrzymania się w cieniu gęstego zagajnika palm i kaktusów na zboczu. Urok tego egzotycznego miejsca, a przede wszystkim woda koło maleńkiego, nie zamieszkanego domku zachęciły do pozostania tu na nocleg. 800 metrowa wysokość nad poziomem morza sprawiła, że noc była już chłodniejsza - ok. 9° C. W niezwykle przejrzystym, nie zanieczyszczonym wpływami żadnego przemysłu powietrzu widać było doskonale pełne gwiazd kanaryjskie niebo i księżyc, który raził swoim blaskiem, niczym bardzo mocna uliczna latarnia. W środku nocy nagle obudziło nas natarczywe pianie koguta. Rano okazało się, że pośród gąszcza ogromnych agaw i opuncji mieszkało stadko prawie dziko żyjących kur i to ich barwny przywódca tak głośno zakłócał nasz nocny spokój. Liczba półdzikich mieszkańców egzotycznych zarośli powiększyła się o wychudzonego psa, który zwabiony zapachem naszego śniadania wyszedł na skraj kolczastego labiryntu, przyglądając się nam nieufnie. Polski pasztet z drobiu, którym go poczęstowaliśmy przypadł mu bardziej do gustu niż podfruwający i nieuchwytny dla niego drób.

Śmiało poprowadzona do środka wyspy droga przebija się pośród skał, a z wielu punktów widokowych poprzez głębokie wąwozy widać niekiedy małe zatoczki i niebieską toń oceanu. Egzotykę wyspy podkreślają rosnące na zboczach i wspaniale kwitnące o tej porze roku palmy daktylowe. Okrągły kształt wyspy pociętej głębokimi, odchodzącymi promieniście od szczytu wąwozami nie ułatwia przemieszczania się. Brak jest drogi opasującej wyspę. Aby przedostać się do miejscowości na wybrzeżu należy wjechać w głąb wyspy, na wysokość ponad 1000 m npm by ponownie obniżyć się do poziomu oceanu. Droga, którą jechaliśmy wprowadziła nas na skalisty grzbiet gór. Mimo, że w wielu miejscach przekraczała 16 % nachylenia, poruszały się po niej duże pojazdy, nawet tiry. Przydrożna tablica informuje, że właśnie wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Garajonay. Został on wpisany na światową listę dziedzictwa ludzkości z uwagi na zachowany w pierwotnym stanie jeden z najstarszych obszarów leśnych na naszej planecie. Gęste lasy drzew laurowych pokryte mchami i porostami, gdzieniegdzie okazy wyniosłej sosny, wierzby i kanaryjskiego ostrokrzewu, otulone w gestą mgłę i chmury stwarzają na tym dachu wyspy bardzo osobliwy nastrój. Jest chłodno, temperatura obniża się do 14° C, a wilgoć przenika do szpiku kości. Mimo to wjeżdżamy jeszcze w górę, skąd do najwyższego punktu wyspy - wierzchołka Garajonay (1478 m npm)

już bardzo blisko. W rejonie szczytu dopada nas potężna ulewa. Pierwsza i ostatnia, jak się później okazało, podczas całego pobytu na Wyspach Kanaryjskich.

Jeszcze przed godziną było nam gorąco, temperatura sięgała 25° C i nawet nie przypuszczaliśmy, że natura tak szybko da nam okazję sprawdzenia ciepłej i chroniącej od deszczu odzieży z Mount and Wave. Ulewa się nasila, a chmury opasujące las i drogę ograniczają widoczność do kilku metrów. Chociaż prawie nic nie widać decydujemy się jak najprędzej zjeżdżać na dół. Jak się okazało wybór nie był udany. Olbrzymi, nieustający spadek, wyciętej w skalnym zboczu drogi, osuwające się na nią błoto i spadające z kaskadami wody kamienie, a nawet duże głazy, mogły w każdej chwili zakończyć nasz szaleńczy zjazd. Nie było jednak innego wyjścia. Brak jakiegokolwiek miejsca do ukrycia nakazywał jak najszybciej znaleźć się niżej, w mniej zagrożonym terenie na wybrzeżu. Ten raptowny, przeprowadzony w trudnych warunkach zjazd z 1400 metrowego szczytu, aż do poziomu morza stał się doskonałym testem dla fińskich opon Nokian, a zwłaszcza różnych typów hamulców w jakie wyposażone były nasze rowery. O ile opony z dalekiej Finlandii wykonane z bardzo miękkiej gumy wykazały naprawdę doskonałą przyczepność, to o hamulcach mamy różniące się opinie. O wiele lepiej działały hamulce hydrauliczne w rowerze Grześka. Mimo ciągłego hamowania ich klocki nie uległy praktycznie żadnemu zużyciu, w przeciwieństwie do moich typu V. Hamulce hydrauliczne pozwoliły dozować siłę nacisku, tak aby nie nastąpiło grożące wywrotką zablokowanie kół. I jeszcze rowerowy kask. W warunkach kanaryjskich to nie tylko ozdoba czy ochrona głowy przy upadku ale i osłona przed uderzeniami drobnych kamieni, wiszących nad głowami na ścianach niczym nie zabezpieczonych zboczy.

Gdy wreszcie dopadliśmy brzegu okazało się, że na dole jest zupełnie sucho i nawet świeci słońce a skłębione, czarne chmury opasują jedynie górzyste wnętrze wyspy.

Teraz śmiało możemy stwierdzić, że jazda na szczyt rowerem nie zawsze może być bezpieczna. Na tym dachu wyspy, gdzie chłodne i wilgotne pasaty atlantyckie zderzają się z gorącym powietrzem ze wschodu, ulewne deszcze padają bardzo często. Sprawiają, że mieszkańcy Gomery nie odczuwają braku wody tak jak ich sąsiedzi z Teneryfy.

Po mokrym i chłodnym zjeździe, w ciepły wieczór w stolicy Gomery San Sebastian, postanowiliśmy wrócić na Teneryfę, by tam zmierzyć się z naszym głównym wyzwaniem - zdobyciem na rowerze wysokogórskich rejonów wulkanicznej kaldery pod szczytem Teide, i wejściem na sam wierzchołek.

Ostatnią noc na znanym nam wcześniej miejscu można by uznać za całkiem spokojną, gdyby nie nagła pobudka. To nieopodal miejsca naszego biwaku odpadł ze zbocza i runął do oceanu ogromny blok skalny. Na szczęście na tyle daleko, że nie odczuliśmy bezpośrednio skutków jego uderzenia.

Tak więc następnego ranka , już bez przeszkód zmierzaliśmy tnącym morską toń promem w kierunku naszego zasadniczego celu, potężniejącej na horyzoncie ogromnej sylwetki wulkanu Teide na Teneryfie.

Wyspy Kanaryjskie - część II - Teneryfa

Rowerem po kraterze

Mimo uświęconej lenistwem południowej sjesty, kilkunastu rdzennych Canarias wybiega na drogę. Widząc objuczonych bagażem rowerzystów pokrzykują zachęcająco zakładając się czy damy radę wyjechać. Natychmiast staje się dla nas jasne, że nie możemy skapitulować. Chwilami przednie koło odrywa się od podłoża. Rzucamy na szalę maksimum umiejętności i ambicji zaciekle "wgryzając się" w niesamowicie stromy podjazd. Chyba 45° nachylenia !

To miał być skrót. Szybszy dojazd z Playa de Las Americas w górzyste wnętrze wyspy. Po ponownym przybyciu na Teneryfę, spędziliśmy noc w tym słynnym kurorcie co prawda nie w wysokiej klasy hotelu, ale tuż obok u pilnujących budowy, gościnnych stróży.

Miejscowy Andreo i jego czarny kolega z Portugalii - Antonio częstują nas znakomitą kolacją, a na drugi dzień i śniadaniem. Wznieśliśmy też kilka toastów mocnym trunkiem z winogron ale z poczęstunku świeżo złowioną ośmiornicą nie skorzystaliśmy. Na odchodne Antonio obdarował nas kilku kilogramowymi naręczami bardzo smacznych bananów z pobliskiej plantacji. To dodatkowa waga bananów bynajmniej nie ułatwiła nam i tak niesamowicie trudnej rowerowej wspinaczki. Podjazd, jakiego dotąd nie spotkaliśmy prowadził prosto w górę dnem głębokiego barrancos - jednego z wielu skalistych wąwozów schodzących ze środka wyspy. Pokonywaliśmy go zygzakiem. Aby przebyć tylko te pięć kilometrów należało wznieść się od razu 500 metrów wyżej. Poza ambitnym początkiem jazda na wprost nie była możliwa. Nawet samochody miały tam spore trudności. Ich silniki rzęziły na pierwszym biegu, a kierowcy ostrzegali sygnałem klaksonów mieszkańców ciasno rozmieszczonych tuż przy drodze domków. Gdy wreszcie wjechaliśmy powyżej wioski okazało się, że jest to już poziom drogi głównej, łagodnie trawersującej zbocze. Z wybitnego punktu widokowego tzw. mirrador roztaczał się widok na gęsto zabudowany hotelami pas wybrzeża i wody Oceanu Atlantyckiego, a na nim sylwetkę odwiedzonej przez nas wcześniej Gomery.

Wspinająca się droga osiąga wysokość 1000 m npm. Wyraźnie widać zmianę roślinności. Wszędobylskie dotąd kaktusy ustępują tu miejsca sosnom kanaryjskim. W blasku ostro świecącego słońca ich wspaniałe okazy, o bardzo długich jasnozielonych igłach i wielkich szyszkach nabierają szczególnego uroku.

Powyżej górnej granicy lasów na wysokości 1900 m ponownie rozpościera się widok na ocean i wyspy: najpierw wyłania się Gomera; jest tak blisko, że niemal można jej dotknąć. W odległości 150 km widać El Hierro, a potem w podobnej odległości dwa stożki La Palmy. Trudno uwierzyć: na rowerze, a widoki jak z samolotu !

Droga wznosi się na wysokość 2300 m. Przechodzi przez bezludne tereny zachodniego stoku wulkanu Pico Viejo (3106 m npm), przecina ogromne obszary zwietrzałej lawy, która wygląda jakby dopiero niedawno zaczęła spływać. Na zboczach krateru widać kilka nowych stożków i kanałów lawowych. Ostatnia erupcja miała tu miejsce w 1788 r. Olbrzymie ilości lawy napełniły kalderę prawie do krawędzi. Spiętrzone czoła lawowych potoków sprawiają wrażenie jakby zatrzymały się dopiero przed chwilą.

Jesteśmy na wysokości 2000 m npm. O 200 metrów wyżej niż morze chmur otaczające wyspę zwartym pierścieniem. Dwa kilometry niżej prawdziwe morze - Ocean Atlantycki. Jest ogromne nasłonecznienie. Obszar absolutnie suchy. W to marcowe południe temperatura osiąga 32° C. Słońce wręcz parzy skórę. Konieczna staje się osłona rąk, nóg a zwłaszcza głowy.

Stojąca przy drodze tablica informuje, że wjechaliśmy do Parku Narodowego Teide (Parc Nacional de las Cańadas del Teide). Jego obszar to olbrzymi, liczący 135 km2 powierzchni, krater las Cańadas. Jest on najstarszym, zajmującym ponad 6% całej powierzchni Teneryfy, kraterem wulkanu Teide. Oprócz Teide wyrasta z niego 10 o wiele niższych stożków wulkanicznych. Sam Pico del Teide jest wulkanem trzystopniowym. Z krateru Las Cańadas, przez którego wnętrze prowadzi nasza droga, wyrasta na wysokość 3555 m npm drugi stożek, a z niego trzeci o wysokości 163 m. W sumie stanowią najwyższy, liczący 3718 m npm, szczyt całej Hiszpanii.

Dość wyrównane, wypełnione zastygłą lawą dno krateru Las Cańadas otaczają wyższe o kilkaset metrów obrzeża. Około godziny 17 wraz z obniżeniem się słońca zaczynamy wyraźnie odczuwać gwałtowny spadek temperatury. Jest już 8° C. Mając przywiezioną porcję wody biwakujemy na przełęczy Boca de Tauce, tuż pod kamienną ścianą jakiejś dziwnej chatki. Nocleg w pobliżu wulkanu w tak niezwykłym otoczeniu pośród czarnych, czerwonych i żółtych skał zastygłej lawy, pod niebem rozjarzonym nieskończoną ilością gwiazd porównać można tylko z noclegiem na księżycu lub jakiejś odległej planecie. Nierealności całej scenerii dodawał będący prawie w pełni nasz satelita. W jego oślepiającym blasku wszystko wydawało się jeszcze bardziej nieziemskie.

Nocą temperatura spadła do +1° C. Pomimo chodu wcale nie zmarzliśmy Dobre śpiwory i polarowa odzież Mount & Wave jeszcze raz potwierdziły swoje cieplne walory.

Mimo, że cały krater pogążony jest jeszcze w głębokim mroku pierwsze promienie wschodzącego słońca zdążyły już "zapalić" górujący nad otoczeniem blisko czterotysięczny wierzchołek Pico del Teide. Temperatura rośnie bardzo szybko. Chcąc wykorzystać chłód poranka niezwłocznie ruszamy dalej. Przy drodze jest wiele interesujących miejsc i punktów widokowych. Uwagę przykuwa grupa szpiczastych skał mieniących się w słońcu zielono-niebieskim kolorem. Jedna z nich fantazyjnie uformowana Zapata de la Reina (But Królowej) przypomina but na wysokim obcasie.

Przy wyniosłym o 150 m nad powierzchnie krateru skalistym grzbiecie Los Roques postanawiamy zostawić rowery, by udać się na pieszą wspinaczkę górską ścieżką. Ukrywamy je wraz ze zbędnym na ten czas sprzętem w skalnym labiryncie na uboczu i po zmianie rowerowych butów Exentric na górskie Authentic'i Salomona ruszamy na trasę.

U podnóża Teide na wysokości 2200 m droga przechodzi obok Parador Nacional - górskiego hotelu pośród morza zastygłej lawy. Hotel jest drobnym punktem wypadowym dla pieszych wycieczek na okoliczne szczyty. Jednak nie będzie on miejscem naszego noclegu. Za dnia przez jego bufet przewijają się liczne grupy przybyłych autokarami turystów. Na noc pozostają tylko przybyli indywidualnie, chcący wyjechać najwcześniej kolejką linową na szczyt bez stania w szybko rosnącym później ogonku. Na nasz biwak znajdujemy doskonałe miejsce, tylko trzysta metrów od dolnej stacji, tuż obok małego budynku agregatów zasilających w energię elektryczną urządzenia kolejki. Można nabrać tam wody a przychylny pracownik obsługi pozwala zostawić rowery z bagażem na cały czas pobytu na szczycie. Śmiało możemy polecić to miejsce w pobliżu kolejki wszystkim podróżującym rowerzystom.

Rano mimo chłodu (nocą było -2°C) podążamy szybko pod "drzemiącą" jeszcze stację. Tego dnia jesteśmy pierwszymi turystami i pierwszym kursem wznosimy się na wysokość 3555 m npm. To krawędź drugiego stożka. Do wierzchołka wulkanu pozostaje jeszcze 163 m w pionie. Niestety, wejście tam okazało się niemożliwe bez specjalnego zezwolenia, a to wydaje się obecnie bardzo rzadko w stolicy wyspy Santa Cruz. Zadowalamy się więc widokami z tej też niebagatelnej wysokości, obchodząc wierzchołek wyznaczoną dookoła ścieżką 3555 metrów nad bezpośrednio widocznym dookoła lustrem oceanu! Nasza satysfakcja jest tym większa, iż 2400 metrów z tej wysokości pokonaliśmy wyłącznie dzięki sile swoich mięśni - rowerami. Widoki ze szczytu del Teide to jedne z najpiękniejszych widoków na Ziemi; na zachodzie Gomera, na której szczycie byliśmy; na lewo od niej najmniejsza z większych wysp Hierro; nieco na północ dwuwierzchołkowa La Palma; na wschodzie otoczona wianuszkiem chmur Gran Canaria.

Patrząc bezpośrednio w dół widzimy zarysy brzegów samej Teneryfy wystające zza bliższych nam krawędzi kaldery. Pierwszy raz mamy okazję patrzeć z góry na samoloty lecące w kierunku lotniska. Jeszcze bliżej widać szczyt drugiego wulkanu Pico Viejo z jego lawowymi kanałami, a u podnóża Tejde całe wnętrze wypełnionej zastygłą lawą kaldery. W południe brzegi wyspy przykrywa gęste morze chmur. Nie wznoszą się wyżej niż 1800 m n.p.m., więc stanowiące środek wyspy górskie pasmo wystaje ponad nie o 500 metrów. Lodowe seraki, powstałe pod wpływem olbrzymiej operacji słońca w grubych płatach śniegu pod szczytem, przybierają bardzo osobliwe kształty. W kilku miejscach z pomiędzy kamieni wydobywają się opary siarki. Świadczą o tym, że wulkan "żyje", jest tyko uśpiony a w przyszłości jego erupcja jest zawsze możliwa. Zabronione, wręcz niemożliwe, jest zejście z wyznaczonej podszczytowej ścieżki. Przekonaliśmy się o tym kiedy zapamiętale fotografujący Grzegorz nieopatrznie oddalił się tylko o trzy kroki. Wówczas to usłyszeliśmy przeraźliwy świst gwizdka jakiego używa sędzia piłkarski, a zza skały wyskoczył, wymachując rękoma, zielono ubrany człowiek. Z lawiny hiszpańskich słów towarzyszących jego żywym gestom zrozumieliśmy wymawiane częściej niż inne i z jeszcze większym naciskiem: "grande mandato..." Malujące się na naszych obliczach absolutne niezrozumienie wypowiadanych przez krewkiego strażnika kwestii sprawiło, że oddalił się on ze swą groźbą równie szybko, jak przybył. Tak więc ominął nas "grande mandato", a niezapomniana "grande panorama" ze szczytu pozostała najcenniejszą pamiątką z pobytu na Teneryfie.

Wyspy Kanaryjskie cz . III - Lanzarote

Rowerem pośród wulkanów

Lanzarote - jedna z siedmiu zamieszkałych Wysp Kanaryjskich, wpisana na listę światowego Dziedzictwa Rezerwatów Biosfery UNESCO. Wulkaniczna lawa nie tylko nadała jej kształt i koloryt, ale od wieków wyznacza rytm życia mieszkańców. Dziś wydają się oswojeni z wulkanami, a lawa, która niegdyś siała trwogę teraz inspiruje artystów i jest największym magnesem dla turystów odwiedzających ten skrawek ziemi na Atlantyku .

Z pokładu promu widzimy na horyzoncie szereg dziwnych kopców o ściętych wierzchołkach, a gdy podpływamy bliżej surowy koloryt czarnych pól lawowych o porowatej powierzchni. Na ich tle niska zabudowa białych domków małego miasta portowego, stolicy wyspy, Arrecife wyraźnie kontrastuje z otoczeniem. To właśnie tu mieszka około połowa ze stu tysięcy mieszkańców Lanzarote.

Ta najmniejsza z czterech głównych wysp archipelagu składa się głównie z wulkanów. To one ukształtowały jej obecne oblicze. Jest ich 100 z 300 kraterami.

Znużenie 24-godzinną podróżą morską sprawiło, że znów z przyjemnością wsiada my na rowery i czym prędzej wyjeżdżamy z przepastnego wnętrza morskiego olbrzyma na ląd. Zwiedzanie stolicy zostawiamy na koniec pobytu. Najpierw chcemy dotrzeć nieco dal ej do odległego o 7 km Tahiche by obejrzeć słynny, niezwykły dom nie żyjącego już artysty Cesara Manrique *, w którym mieści się muzeum i siedziba fundacji jego imienia.

Już od startu jazda przez zupełnie odsłonięty teren jest bardzo uciążliwa. Wiejący z przeciwka pasat jest wyjątkowo mocny. W miejscu gdzie pośród przedziwnych kształtów czarnej jak smoła lawy kręci się mnóstwo turystów widać nieskazitelną biel muru zewnętrznych zabudowań byłego domu artysty. Właściwe pomieszczenia domu nie znajdują się jednak na powierzchni. Manrique wkomponował je w pięć wulkanicznych baniek - pustych komór powstałych w wyniku nasycenia stygnącej lawy gazem, który wybuchając stworzył ogromne dziury. To właśnie w nich znajdują się pokoje mieszkania o ścianach z naturalnej, pomalowanej na biało lawy. Lawa jest za wielkimi panoramicznymi oknami, a pośród niej sztuczny wodospad, basen i dające cień egzotyczne rośliny. Rosnące w pokoju gościnnym figowe drzewo wystaje koroną na zewnątrz przez otwór w suficie z lawy. W domu można podziwiać szkice, rzeźby, obrazy i fotografie artysty. Z głośników sączy się medytacyjna muzyka. W miejscu, w którym przecież mieszkał artysta czujemy się jak w muzeum na miarę XXI wieku. Każdego dnia przybywają tu bardzo liczne grupy. Poruszających się tak jak my, indywidualnie nie spotkaliśmy wcale. Przeszkodą jest nie tylko absolutny brak kempingów lecz głównie wody niezbędnej do niezależnego od cywilizacji biwakowania. Jak ważnym artykułem jest tam woda i jaką rzadkością deszcz świadczą zakryte zbiorniki budowane przy domach. Pozwalają one zmagazynować zebraną rynnami z dachów każdą, choćby najmniejszą jej ilość. Dzięki odsalarni zbudowanej w 1964 roku na Lanzarote w powszechnym użytku jest destylowana woda morska. Nie jest ona najsmaczniejsza ale, jak się przekonaliśmy, wypicie jej niczym nie grozi. Wodę na Lanzarote, podobnie jak na Teneryfie nabieraliśmy zawsze u uczynnych mieszkańców.

Dobrą wodę pitną można też kupić. Pochodzi z naturalnych źródeł z wyspy Gran Canaria. Zadziwiające jest to, że mimo suchego klimatu, braku wody i żyznej ziemi na wyspie kwitnie uprawa warzyw, zwłaszcza cebuli, groszku i szczególnie lubianych tam batatów (słodka odmiana ziemniaków). Rosną one na bardzo drobnych wulkanicznych kamykach. Ten sposób uprawy roślin w ostrym słońcu bez wody wymyślili Kanaryjczycy. Odkryli oni, że pokruszona wulkaniczna lawa łatwo pochłania nocą z powietrza najmniejszą nawet ilość wilgoci i dobrze ją magazynuje. W ciągu dnia natomiast mimo dużej operacji słońca nie przepuszcza gorąca do korzeni. Wystarczy pokryć pole niezbyt grubą warstwą takich granulek i niczego nie trzeba podlewać. Taki sposób upraw najwyraźniej sprzyja roślinom o czym świadczył widok dojrzewających już w marcu brzoskwiń , jabłek jak też owoców innych nieznanych nam gatunków.

Wydawać by się mogło, że osobliwości jakie dotychczas zobaczyliśmy na Lanzarote sprawią iż coraz mniej będzie nas już mogło zaskoczyć. Kiedy więc pewnego ranka podążaliśmy drogą pośród czarnych pól lawy ukazał się nam widok z przeszłości: oto za mały m drewnianym pługiem ciągniętym przez wielbłąda podążał starszy mężczyzna w czarnym kapeluszu .Mozolnie, bruzda po bruździe, orał czarny wulkaniczny piach. Melodyjne dźwięki słów, którymi kierował zwierzęciem potęgowały jeszcze wyjątkowość tego zjawiska. Kiedy zbliżył się do nas widać było jego zdziwienie wyglądem naszych, załadowanych bagażem, rowerów. Chwilę później to krótkie zderzenie przeszłości ze współczesnością "oblewamy" mocnym łykiem z jego skórzanej butelki. Nalewał nam do szklanki dużym łukiem napój, który bynajmniej nie miał smaku świeżej wody źródlanej. Śmiejąc się wyjaśniał "Vino de pais" - miejscowe wino - innymi słowy małmazja o sporej zawartości alkoholu. Trudno powiedzieć by to "wzmocnienie" dodało nam skrzydeł ale trzeba przyznać, że wywołało pod kaskami dobry nastrój, nie opuszczający nas aż do pól winnych w Geria. Ta część Lanzarote słynie ze specyficznej uprawy winnej latorośli bez nawadniania. Podobnie jak w uprawie warzyw wykorzystuje się tu właściwości rozdrobnionej lawy.

Małe poskręcane krzewy rosną na stokach wulkanicznych wzgórz tuż przy ziemi w zagłębieniach otoczonych kawałkami lawy tworzącymi półkoliste murki wokół każdej z roślin. Rzędy tych murków pokrywają stoki wzgórz urzekającymi deseniami. Uroku tej scenerii dodają jaskrawo białe domki winiarzy sprawiające wrażenie rodzynków osadzonych w olbrzymim, czarnym cieście lawy. Miejscami w jej pęknięciach rosną grupy drzewek figowych o bardzo krzaczastej formie i intensywnie zielonych liściach wyraźnie widoczne na czarnym tle wulkanicznego podłoża. Urzeczeni niezwykłym kolorytem okolicy przemieszczamy się zwolna piaszczysto-kamienistą trasą, a gdy w południe przygrzewa już najmocniej nie omieszkujemy wstąpić do jednej z licznych maleńkich winiarni jakich mnóstwo w okolicy. Podają w nich znakomite wino. Jego niepowtarzalny smak, zapach i "wulkaniczna moc" to efekt uprawy winnej latorośli bez nawadniania. Degustacja wina kilku odmian sprawiła, że krótka południowa wizyta w winiarni nie wiadomo kiedy zamieniła się w kilkugodzinną sjestę. Ponowne tego dnia "wzmocnienie" wprowadziło nas we właściwy dla mieszkańców wyspy niespieszny rytm życia zgodny z określeniem "mańana". Mańana i sjesta, a czasem obydwie równocześnie, bywają bardzo dokuczliwe dla turystów gdyż mańana to w praktyce odkładanie wszystkiego na bliżej nieokeśloną przyszłość. Jak przekonaliśmy się na wyspach nie należy przykładał zbytniej wagi do podawanych informacji o otwarciu sklepów, kas, muzeów czy nawet godzin odejścia promów. Powolny rytm życia wzmaga siłę tego określenia. Trzeba pogodzić się z tym, że na Wyspach Kanaryjskich mańana będzie zawsze i to nawet do kwadratu. Mimo wszystko tego dnia dojechaliśmy jeszcze nad rozległą zatokę Salinas de Junubio na zachodzie wyspy. To miejsce gdzie pozyskuje się sól metodą odparowywania morskiej wody. Woda doprowadzana z oceanu do położonych nieco wyżej baseników intensywnie wyparowuje w mocnym słońcu aż do pozostania samej soli.

Kiedy następnego dnia jedziemy drogą tuż nad brzegiem oceanu obserwujemy wielkie załamujące się z potężnym hukiem fale. To prądy morskie opływające Lanzarote pchają ogromne masy wody na uformowane z lawy wybrzeże. Wzbijany po każdym uderzeniu pył wodny opada na drogę. Jazda tędy pozwala nam oglądać te zjawiska w pełnej krasie. W miejscu o nazwie Los Hervideros z biegnącej po naturalnych mostach i występach w lawie ścieżki można podziwiać z bliska niekończącą się walkę spienionej biało-morskiej wody z czarną postrzępioną lawą.

Po kilku kilometrach wjeżdżamy do małej zatoki El Golfo. Powstała ona we wnętrzu wulkanicznego krateru po załamaniu się jego krawędzi od strony morza. Na dnie krateru jest naturalna grobla oddzielająca ocean od podłużnego jeziorka o intensywnie zielonej barwie. Po północnej stronie krateru, tuż nad brzegiem, leży maleńka wioska El Golfo. W niej kończy się droga po zachodnim brzegu. Zawracamy więc by następnego dnia ruszyć ku leżącej we wnętrzu wyspy największej atrakcji Lanzarote Parkowi Narodowemu Timanfaya w Montańas de Fuego - Górach Ognia.

Wyspy Kanaryjskie - cz. IV - Lanzarote

Rower, lawa i kaktusy

1 września 1730 roku, wieczorem, zapłonęły góry w rejonie wsi Timanfaya. Płomienie strzelały w niebo przez 19 dni. Potem ruszyła lawa. "... płynęła przez wsie, wpierw rzadka i szybka jak woda, potem ciężka i gęsta jak miód" odnotował w swoich zapiskach ksiądz Andreas Lorenzo Curbelo z cudem ocalałej wsi Yaiza. W ciągu sześciu lat wulkany wybuchały jeszcze wielokrotnie. Po kolejnych erupcjach lawa pokrywała dużą część wyspy. Ostatni wybuch w Montan as del Fuego nastąpił w 1824 roku. Wieś Timanfaya i kilkanaście innych istnieją już tylko w kronikach. Była to jedna z największych katastrof wulkanicznych w historii ludzkości.

Przejeżdżamy przez Yaizę. Wieś ocalała gdyż spiętrzone fale lawy tuż przed nią zmieniły bieg i skierowały się do oceanu. Droga biegnie przez obszar spękanej czarnej lawy wyglądającej jak przetopiony żużel. Na poboczu pojawia się wizerunek diabełka z Timanfaya symbol Parku Narodowego autorstwa Cesara Manrique. Oznacza to, że wjechaliśmy już w granice jednego z najbardziej niesamowitych miejsc na Wyspach Kanaryjskich. Zupełny brak roślin i czarna barwa nagrzanego słońcem otoczenia dają złudzenie podróży po jakiejś niezamieszkałej planecie. Mija ono z chwilą pojawienia się samochodów, bardzo licznie zmierzających jedyną drogą prowadzącą do serca Parku, na Isolte de Hilario - Wzgórze Hilarego leżące w paśmie Montanas del Fuego - Gór Ognistych głównej atrakcji Lanzarote.

Parę kilometrów po wjeździe do Parku większość turystów zatrzymuje się na małym placyku by zażyć ekscytującej i kosztownej przejażdżki na wielbłądach. Krocząc majestatycznie po stoku wulkanu garbusy niosą po dwóch turystów w specjalnych siedziskach umieszczonych po obu stronach grzbietu. Jednak nie wszyscy wydają się być zachwyceni. Huśtanie w rytm kroków wielbłąda jest niemałe a niedobranie wagowe współjeźdźca powoduje przechylanie się konstrukcji. Poganiacz stara się zapewnić równowagę dokładając na stronę lżejszego kilka plastikowych woreczków z piaskiem, przeważnie jednak dziurawych. Przed końcem trasy piasek zdąży się wysypać i jeźdźcy kończą przejażdżkę znów w dużym przechyleniu. Najzabawniejszy jednak jest moment gdy leżący wielbłąd wstaje wraz z ulokowanymi na siedzeniach ludźmi. Wówczas to najpierw podnosi się tył garbusa i jeźdźcy zsuwają się w okolice pyska "pojazdu". Moment ten wielbłądy wykorzystywały by gryźć wszystkich i wszystko przez co pozakładano im kagańce. Przed południem wzrasta liczba turystów i tempo ich obsługi, a miejscowy fotograf w zawrotnym tempie "trzaska" obowiązkowe zdjęcia. Około godziny trzynastej dopływ turystów słabnie a zadowolenie właścicieli wielbłądów osiąga apogeum. Kończą pracę i wraz ze zmęczonymi zwierzętami udają się na zasłużoną sjestę. Na placu pozostaje tylko palące z największą mocą słońce.

Na szczęście krajobrazy dają się podziwiać bezpłatnie. A jest na co patrzeć. Kratery strzelają w niebo postrzępionymi koronami, ich zbocza mienią się barwami od szarości po jaskrawą czerwień, a fantastycznie spiętrzone fale lawy sprawiają wrażenie, że zastygła ona przed chwilą. Prawdziwe Montanas del Fuego - Góry Ogniste. Z najwyższego punktu drogi widać olbrzymią powierzchnię lawy ciągnącą się aż po horyzont. Aby dotrzeć do serca Parku na Wzgórze Hilarego trzeba kupić bilet w budce na początku drogi wjazdowej. Wpuszcza się tam tylko określoną liczbę samochodów co powoduje, że kolejka oczekujących na wjazd wydłuża się do kilometra. Na szczęście rowerzystów wpuszczają poza kolejnością więc już po chwili jesteśmy na bardzo pochyłym parkingu na zboczu krateru w sercu Parku. Zmęczeni wysoką temperaturą od razu wstępujemy do restauracji El Diablo zaprojektowanej przez C. Manrique. Jej owalny kształt i panoramiczne okna zapewniają konsumentom widok na "diabelski krajobraz" aż po brzeg oceanu. Oprócz zimnych napojów, mających największe wzięcie, można tu spróbować ryb i kurczaków pieczonych na wulkanicznym grilu. Gorące powietrze wydobywające się z wnętrza ziemi ma u wylotu temperaturę 300o C !

Przed restauracją prezentowane są kolejne atrakcje będące przekonywującymi dowodami wulkanicznej aktywności. Suche krzewy włożone do płytkiego otworu w skale zaczynają po chwili płonąć, a drobne kamyki, wykopane z głębokości 15 cm, wręczane turystom wzbudzają krzyki i piski zaskoczonych ludzi gdyż temperatura około 70o C nie pozwala utrzymać ich w dłoni. Nieco powyżej, obsługa parku wlewa wiadro wody do osadzonej w ziemi rury. W trzy sekundy później strzela w niebo istny gejzer gorącej wody i pary. Niewiele pod ziemią, na głębokości do której dochodzi rura, temperatura osiąga około 400o C ! Gdy człowiek uświadamia sobie po czym stąpa zaczyna przestępować z nogi na nogę!

Na jakiś czas musimy zamienić rowery na jeden z czterech parkowych autobusów, gdyż tylko one mogą poruszać się wąską, niezwykle krętą routa de volcanes - drogą wulkanów. Kierowany sprawnie autobus wspina się na zbocza i krawędzie kraterów, przejeżdża przez przełęcze, zagłębia w kanały lawowe, na ścianach których zastygłe nawisy sprawiają wrażenie jakby za chwilę lawa miała ruszyć dalej. Wszystko wokół mieni się kolorami ceglastej czerwieni, brunatnym i seledynowym, a towarzysząca nam muzyka Vangelisa dodaje całości księżycowego uroku. W niektórych miejscach zatrzymujemy się by turyści mogli łatwiej fotografować, ale niestety tylko przez szybę gdyż autobusu opuszczać nie wolno. Zakaz pieszego poruszania się po Parku podyktowany jest ochroną skąpej wegetacji roślin i porostów, które dopiero niedawno tam wyrosły odzyskując teren i to w kilku zaledwie miejscach.

W czasie dalszej drogi przez lawę mamy okazję utrwalić sobie oglądane zjawiska w Muzeum Wulkanizmu leżącym u północnych granic Parku. Jego specyfika polega na tym, że na fragmencie obszaru lawowego stanowiącym naturalny eksponat wybudowano budynek muzealny.

W centrum wyspy odwiedzamy Teguise, pełną zabytków dawną stolicę Lanzarote. Jest to zadbane miasteczko niskich, białych domów w kolonialnym hiszpańskim stylu, z bogato zdobionymi drzwiami i okiennicami oraz ze słynnymi kanaryjskimi balkonami.

Z Teguise już blisko do najwyższego punktu wyspy Pen as del Chache w górach Famara. Mimo tylko 670 m wysokości widać z niego ocean po obu stronach wyspy. Na samym wierzchołku usytuowana jest baza wojskowa. Kiedy chcemy uwiecznić na fotografii zdobycie najwyższego szczytu trzeciej z wysp, zza gęstych drutów kolczastych ogrodzenia bazy wychyla się wartownik - murzyn w hełmie, z bronią skierowaną do nas i daje znaki, że to absolutnie zakazane. Nasz czarny sojusznik z NATO nie protestuje jednak gdy kieruję obiektyw w inną stronę. Dalsza droga w rejonie szczytu przekracza wulkaniczne wąwozy. Na ich zboczach stoją długie rzędy nowoczesnych wiatraków - elektrycznych turbin, których śmigła ze świstem przecinają powietrze.

Zatrzymujemy się po drugiej stronie szczytu skąd roztacza się widok na bardziej zieloną, pełną wyniosłych palm okolice miasteczka Haria. Palmy, akacje i fikusy nadają mu charakter afrykańskiej oazy. U północnego krańca wyspy mijamy stary wulkan Monte Corona o bardzo regularnym kształcie stożka. Kiedy z przełęczy pod wulkanem idziemy po wodę w kierunku stojących w pobliżu zabudowań nadjeżdża właśnie samochód cysterna. W ten sposób zaopatruje się w wodę większość oddalonych od skupisk domostw

Jeszcze kilka kilometrów jazdy i mamy okazję podziwiać wspaniałą panoramę w punkcie widokowym del Rio. Z tarasu urządzonej tam restauracji widać morze a na nim trzy sąsiednie wysepki. Dalej na północ jest już tylko otwarty ocean. Zawracamy więc i po kilku chwilach jesteśmy na wschodnim brzegu, w miejscu gdzie znajduje się wejście do Cueva de los Verdes - Zielonej Jaskini. Jej udostępniony do zwiedzania odcinek to fragment tunelu wulkanicznego długości kilku kilometrów, który powstał pod wierzchnią skorupą zastygłej lawy. W jaskini nie ma żadnych form naciekowych tylko zastygła w fantastyczne kształty lawa. Nieco dalej, w pobliżu oceanu jest wejście do Jameos del Aqua, którą tworzy ten sam wulkaniczny tunel, tutaj częściowo odkryty. W jego niżej leżącej części jest słone jeziorko połączone pod ziemią z oceanem. W grocie nad jeziorkiem znajduje się restauracja i duża sala koncertowa. W innej z lawowych komór, wykorzystując naturalne zagłębienie, zbudowano basen z białym dnem i krystalicznie czystą wodą, otoczony wspaniałymi okazami egzotycznych roślin. Wystrój grot, tak jak prawie wszystko na Lanzarote, jest autorstwa artystycznego dyktatora wyspy Cesara Manrique.

Prowadząca na południe droga przecina osobliwy region, w którym główną uprawą są różne odmiany kaktusów. Bardzo ciekawie prezentują się maleńkie farmy otoczone dużymi obszarami tych intensywnie zielonych, kolczastych roślin. Miejscowym specjałem jest dżem z pokrytych kolcami owoców opuncji. Z ciekawością, ale i z dużą obawą, poddaliśmy degustacji słoiczek tego jasnoczerwonego produktu. Niepotrzebnie jednak gdyż kolców w nim nie było i okazał się bardzo smaczny.

Kiedy, niedaleko wioski Guatiza, wyjeżdżamy zza wzgórza naszym oczom ukazuje się kaktus - gigant kilkumetrowej wysokości. Gdy podjeżdżamy bliżej okazuje się, że jest to najeżona kolcami metalowa konstrukcja, kolejne dzieło Manrique, stojąca u wejścia do stworzonego przez niego wspaniałego ogrodu kaktusów. Pośród tysięcy tych kłujących roślin, różnej wielkości i kształtów, przechadzało się ostrożnie wielu turystów.

Po powrocie do Arrecife, stolicy Lanzarote, punktu rozpoczęcia rowerowej wędrówki , jesteśmy zgodni w opinii, że warto było odwiedzić tą osobliwą wyspę stu wulkanów.

Żyjąca spokojnym rytmem Lanzarote, nie opanowana przesadnie przez masową turystykę i betonowe budownictwo wypoczynkowe, jest idealnym miejscem do rowerowych wojaży po słońce zimą.

Informacje dodatkowe

Dojazd

Normalny bilet lotniczy z Warszawy (via Madryt) jest drogi (2800-3800 zł). Można szukać tanich ofert "last minute" z Berlina, Drezna, Frankfurtu (199-299 DM). Z Polski najłatwiej i najtaniej jest lecieć lotem czarterowym z Warszawy. Niektóre biura podróży w stolicy sprzedają bilety na taki lot - bez konieczności wykupywania u nich pobytu w hotelach - już za 1400 zł w obie strony, z określonym terminem powrotu z ich grupą, zwykle co tydzień. Bilet na przwóz roweru ok. 80 zł w obie strony.

Dokumenty

Wyspy Kanaryjskie to część Hiszpanii, więc Polacy nie potrzebują wiz.

Waluta

Peseta. 100 Ptas

Klimat

Łagodny i suchy. Zimą temp. 15-22° C na dole. W wyższych rejonach Gomery bardzo częste deszcze. W wysokich partiach Teneryfy śnieg. W kraterze wulkanu Teide, na wys. 2000 - 2400 m, dobowe kontrasty termiczne -7° C w nocy, 25° C w dzień. Od wys. 1800 m, powyżej chmur, olbrzymie nasłonecznienie (niebezpieczeństwo poparzenia słonecznego - konieczna osłona głowy!). Na Lanzarote często mocne wiatry.

Podróże między wyspami

Najtaniej, choć nie najszybciej, promami samochodowymi. Kursują też bardzo szybkie lecz drogie wodoloty i poduszkowce. Główni i najtańsi przewoźnicy: Trasmediteranea, Fred.Olsen, Naviera Armas.

Ceny na trasach:

Los Cristianos (Teneryfa) - Las Palmas (Gomera) ok. 2000 Ptas w jedną stronę, czas trwania rejsu - ok. 1,5 godz.

Santa Cruz de Tenerifa (Teneryfa) - Arrecife (Lanzarote) ok. 6000 Ptas w jedna stronę, czas trwania rejsu ok. 24 godz., w tym postój w Las Palmas (Gran Canaria) i Puerto del Rosario (Fuerteventura)

Playa Blanca (Lanzarote) - Corralejo (Fuerteventura) ok. 2000 Ptas w jedną stronę, czas trwania rejsu ok. 1 godz.

Wydatki na atrakcje turystyczne

- wjazd kolejką linową pod szczyt wulkanu Teide na wys. 3555 m - 2000 Ptas

- wizyta w domu Cesare'a Manrique (w komorach pod powierzchnią lawy) - 1000 Ptas

- przejżdżka na wielbłądzie w Parku Narodowym Timanfaya - 1300 Ptas za osobę

- wstęp na teren Parku Wulkanów - 1000 Ptas

- autobusowy przejazd Drogą Wulkanów - 2500 Ptas

- wejście do jaskini "Jameos del Aqua" z jeziorkiem pod skorupą lawy - 500 Ptas

- ogród kaktusów (ponad 1000 odmian z całego świata) projektu Cesare'a Manrique - 500 Ptas



Cesar Manrigue (1919-1992) - urodzony na Lanzarote grafik, malarz, arystyczny dyktator-wizjoner. Uratował wyspę przed bezmyślnym rozwojem infrastruktury turystycznej. Ustalił wyraźne zasady w budownictwie (najwyżej dwupiętrowe domy), ekologii, grafice i kolorystyce. Kanony artysty stały się obowiązującym prawem. Dzięki jego zabiegom Lanzarote wpisano na listę obszarów chronionych UNESCO.